Florencka sardynka z Colinem Farellem

28 10 2009

Nie spalam pod mostem. I nie bede uzywala polskich znakow bo mam hiszpanska klawiature. Salsa mi wali po glowie, a maly przyjaciel z chitynowym pancerzykiem i wasami biega po stoliku… Ale i tak jest fatastico!

No to po kolei, jak mawia znajomy droznik…

Lot jak lot, kto mnie zna, ten wie, ze sie trzese cala jak nie chodze po ziemi, ale tym razem turbulencje byly niczym w porownaniu z dziwna przypadloscia japonskich turystow. Maja oni ciekawy i egzotyczny zwyczaj zdejmowania w samolocie nie tylko butow (to zrozumiale), ale takze skarpetek. Nieszczesliwie wypadla mi miejscowka posrod silnej grupy skoosnokich samcow. Szatnia pilkarska po meczu? Malo powiedziane. Marzylam o masce przeciwgazowej!

Polozylam sobie poduszke na twarzy i tylko jednym okiem zerkalam na film o tygrysie syberyjskim… A potem wyladowalismy. Leciutka napinka mnie nie ominela. Na deklaracjach (tak, tak dostalam grubasny zwoj papierow do wypelnienie. Chavez dba o to, zeby turysci podczas lotu sie nie nudzili. M.in. kaze im wyliczac, ile wioza sztuk bielizny, ile ksiazek a ile gazet. Ile lekow i ile pieluch dla dzieci, kamer, komputerow, pieniedzy oraz nart wodnych… Hm, ciekawe).

No wiec na rzeczonych deklaracjach byla pokazna strona a propos wizy… Juz zaczelam w panice kombinowac, ze moze podczas ostatnich 24 godzin cos sie zmienilo i Polacy tak sobie bezkarnie do kraju rewolucji nie wjada… Ale nie. Pan celnik tylko pomruczal pod nosem, pousmiechal sie, a na koniec zapytal czy wiem, ze nie warto wymieniac waluty na lotnisku, bo jest zlodziejski kurs. Wiedzialam. Ale i tak wymienilam. A bylo to tak…

Kiedy juz obladowana plecakami opuszczalam radosnie lotnisko nagle jak dzin z butelki pojawil sie przede mna straznik z sumiastym wasem i grozna mina: Prosze pozwolic za mna. No tak. Nie dosc ze moj plecak przyjechal na tasmie ostatni, to jeszcze teraz pan kaze mi go rozpakowac. Po przesluchaniu skad jestem, po co i dokad jade… nagle pan objawil o co mu tak szczegolowo wlasciwie chodzi i wypalil: Bo ja bym chcial wymienic pare dolarow.

No tosmy wzieli i wymienili. Przebicie dwukrotne niz w kantorze, ale i tak sie panu oplacilo (wymienilam u niego 1 dolek za 4 bolki, a od Tierrylatiny wiedzialam, ze piatak to minimum na mercado negro). Ale stowke miec musialam na busik do miasta, wode i pierwsza noc. No i na hotel, ktorego wciaz nie mialam, a Pan Tajemniczy wszak mogl sie okazac netowym zartownisiem albo innym dewiantem.

Ale sie szczesliwie nie okazal. Nie okazal sie takze kobieta. To facet. Dobra powiem wprost. To Colin Farell. Choc to dziwne, bo z profilu przypomina mi odrobine Leonardo di Caprio. A jak chodzi, to Patrica Swayze. Colin zdobywal wczoraj punkt za punktem. Kupil mi wode i obladowany moim plecakiem, poprowadzil przez wieczorne Caracas wprost do… hotelu, a jakze! :-)

No i Tata mial racje, przewidujac najgorsze – wyladowalam z obcym facetem w hotelu na godziny ;-) Wprawdzie hotel ten zachwala przewodnik Pascala, ale fakty pozostaja faktami. Tu wszystkie nieomalze hotele niskiej klasy sa na godziny. Wielu Wenezuelczykow przyjezdza do pracy za chlebem do stolicy i zajmuje najtansze miejscowki. Opuszczaja je w weekendy i wtedy zaczyna sie dla hoteli drugie zycie. Ja do weekendu nie dotrwam, wiec nie poobserwuje jak sobie na godziny hasaja synowie i cory rewolucji…
A tak jeszcze a propos rewolucj – ciekawostka. Unikalna (chyba) na skale swiatowa zmiana czasu. Na piec i POL godziny… Wymyslil el presidente. Zeby bylo ciekawiej.

Jutro opuszczam Caracas, spadam na Karaiby. Slonca wprawdzie tu jak na lekarstwo (trwa pora deszczowa) ale bueno caluroso (dobre ciepelko) daje sie we znaki. Ogromna wilgoc. Upal. Trzeba sie zatem wykapac w morzu!

Dalsze plany? Wodospad Salto Angel i wyprawa na Los Lllanos. Jest jeszcze opcja poplyniecia do Indian na piec dni. Colin Farell poleca – ponoc niewielu tam turystow dociera…

Dzis robimy wieczorem powtorke z rozrywki. Wczoraj wprawdzie swietowalismy moje urodziny, ale jakos tak wyszlo, ze z Colinem sobie przypadlismy do gustu i bedzie kontynuacja.

Urodziny obchodzilam nie tylko w towarzystwie Colina, ale takze sardynek florenckich. Trafilismy do wypasionego baru w dzielnicy opozycji cavezanskiej a jednoczesniej pelnej imigrantow miedzy innymi portugalskich i brazylijskich- burmistrzem jest tam zagorzaly przeciwnik Hugo Chaveza.

A knajpka? Mi kojarzyla sie z tapas barami jak w Andaluzji, choc pachnialo rybami jak w swojskim Wladku, ale Colin oswiecil mnie, ze taki bardziej brazylijski tam klimat panowal. Muza na maksa, piwo przy barze a jako tapas… gigantyczne cztery sardynki. Co pisze! Sardyny. I takiz szyld – „Sardina Firenze”… Chyba tam jeszcze zajrze, coby dokumentacja byla pelna, fote strzelic.

Tymczasem czeka mnie Chagall, no a potem Farell…

Wiecej…maniana!


Działania

Information

5 Komentarzy

28 10 2009
ciuchcia

byś fotki wrzuciła!!!!! Co to za rewolucja, kiedy jej wróg jest el presidentem dzielnicy:)

29 10 2009
mojaszuflada

No Iwonka, najpierw ‚szatna meska’ w samolocie, boski przewdonik, ‚Sardyny’…Ciekaw jestem jak sie dalej potocza Twe przygody. No i jeszcze drobny szczegol – FOTY!!!

29 10 2009
Milena

Oj Ty, niedobra! :-) Proszę o fotki kanieszno!
Ale fajna sprawa z tym Colinem F. – mam nadzieję, że okaże się dobrym duchem Twojej wyprawy i przyniesie Ci szczęście. Jak taki duzy amulet :-)
A ten kawałek o japońskich skarpetach przeczytałam mojemu (raczej poważnemu) męzowi. Chichrał się jak dzieciak :-)))
Acha, jeszcze jedno – wyobraz sobie, ze „kolega z chitynowym pancerzykiem” snił mi się dziś w nocy. Czyzby zatem śnił mi sie fragment Twojego opowiadania? Hmm, ciekawe…
Ucałowania i czekam NA WIECEJ!!!!!

29 10 2009
Tomek

Jak tam się podróżuje. Normalne jakieś autobusy sa. Czy trzeba awionetką? Acha, sa tam jakieś szlachetne napitki miejscowe, co pije rewolucja?

30 10 2009
kalinka_maja

Coliny, jak widać, niezależnie od szerokości geograficznej mają wzięcie u dziewcząt z Polski :)))) Ja jestem za!

Dodaj komentarz