O dyskretnym uroku kiszonek oraz o tym czego nie ma, a co jest

24 09 2013

Wyszłam na spacer a tu… ojoj, zaczęło wizgać złem! Czas się zbierać, smarować miotłę, Jago. Żegnam się zapamiętale, bo dotarło do mnie, że: komu w drogę, temu wrotki. I ten fin de semana już spędzę po drugiej stronie wielkiej wody. Noc upłynęła mi na żegnaniu się z Adminem u Admina, a że nie lubię pożegnań, toć rano wypiwszy kubas kawy zarządziłam wymarsz i poszłam sobie, ot jakby nigdy nic, udając że nie żegnamy się na rok albo i dłużej. A biały szalik został zawieszony na lampie. No cóż, niechaj służy i robi za nierażącooczny abażur. Z buta dzielnie ruszyłam do paszportowni, żeby odebrać czerwony kajecik. Niemiły pan coś fuczał markotnie, ale i tak mimo że pewnie wcale mu to nie było w głowie, to udało mu się mnie rozśmieszyć. Otóż popatrzył na mnie, na zdjęcie, znowu na mnie, a potem zapytał: -Na tym zdjęciu to pani?

Hm… Tja, ciekawe po co robić zdjęcia paszportowe, jeśli nijak nie można poznać, kto na nich jest. Z drugiej strony zdjęcia do dokumentów mają to do siebie, że wygląda się na nich jak legiapan z Legionowa albo pani której mąż odgryzł głowę i ma zamiast niej klamkę do zakrystii. Zabrałam paszport i wyszłam w środek jesieni. Na Kruczej jest dużo drzew i ładnie pachnie. A naprzeciwko paszportowni otworzono knajpę. Nazywa się jak? Ano Colombia! Zignowowałam tą złośliwą koincydencję i weszłam (też złośliwie) do baru Colorado. Bar mleczny – standard – 80% studentów, 19% emerytów i jeden procent mnie. Poleciałam po całości: szpinak, buraczki i kluski śląskie z sosem grzybowym. Uuuuuu! 10 zeta, normalnie jeszcze by starczyło na Czarną Perłę Remy Martin i cygaro Cohiba! Pan przede mną wziął grochówkę i ozorek. Coś tam zaczęliśmy sobie bajdurzyć w kolejce do okienka: Wydawanie potraw. Zdecydowaliśmy spożyć posiłek na jednym ceratowym obrusie, gawędząc.

-Wyrzucili mnie ze szpitala, bo już mi nie przysługuje. Przyszła do mnie moja pani doktor mnie powiadomić, a ja jej mówię: – A skąd ja mam mieć pewność pani Renatko, że mi pani dobrze gałkę wsadziła (operacja oczu była wcześniej)…  Pani wyjęłaś, ale czy dobrą oddałaś? Oto jest moje pytanie. A w ogóle to pani przyszła sama czy z koleżanką, bo widzę Was dwie takie same. – Oj, panie Jasiu – bo ona mnie Jasio nazywała, lekarka ta – ależ z pana żartowniś. – chichocze pan Jasio. A zupy nie je. – Panie Jasiu, pan zupę je, póki ciepła – mówię mu, jak w Dniu Świra. – A zjem, zjem, pośpiechu nie ma… No to sobie niespiesznie pogawędziliśmy o Warszawie z lat 30 i o tym, że pan Jasio był znanym sportowcem, takim co się ściga na motocyklach. – Ja już mam 86 lat i się zbierać będę niebawem już, tak więc uprzedzam, że jakbym tam w tej egzotyce paninej się pojawił to nie bać się mi, straszyć nie będę. Pani tylko powie jeszcze raz… jak się ta miejscowość nazywa? Święta Marta, a ładnie, to ja ze świętą Martą przylecę do tej Ameryki Środkowej, ale nie samolotem wcale chi chi, już się nawet tam widzę, w samym środku, chi chi…  – i chichocze pan Jasio, a oczy ma przezroczyste, jasne jak woda. Przyszedł czas się pożegnać, więc życzyliśmy sobie dużo dobrego no i nie zostaliśmy przyjaciółmi na fejsbuku, ani trochę, ot, poszłam sobie, a pan Jasio, znany rajdowiec motocyklowy zabrał się za ozorek.

Ja zaś pokrzepiona szpinakiem i dobrym humorem pana Jasia udałam się na szoping. Niestety smutno skonstatowałam, że JESTEM JEDNAK uzależniona. Fakt, że weszłam gdy ujrzałam, że jest na wystawie i MUSIAŁAM ją kupić… to jedno. Ale że musiałam kupić inne dwie? O książkach mówię. Jeśli wychodzi nowy Myśliwski to nie ma bata – biorę w ciemno. Ale „Zjadanie zwierząt” i Jaruzelską mogłam zostawić w księgarni. Ale nie zostawiłam. Bo „Zjadanie zwierząt” J.S Foera jakoś koreluje akurat z moimi przełomami dietetycznymi, a Jaruzelska… ładnie się ubiera i ładnie pisze. No i mam „Towarzyszkę panienkę” i będę nią sobie umilać podróż w zamorskie kraje. Idąc z Centralnego do Złotych Tarasów niestety przechodzi się obok Kuchni Świata. Mogłam nie wchodzić? Mogłam. Wyszłam obładowana jak wielbłąd – wielkie pudło Pasty Tom Ka do zupy dyniowej i wszystkich innych tajskopodobnych dyrdymałów, Tandoori Masala, czerwona pasta curry i Marinade for Indian Tandoori Tikka, pokrójcie mnie na plasterki, pojęcia nie wiem co za wynalazek! (ale się dowiem). Jeszcze jakieś Nasi Goreng Mix y Bami Goreng Mix (jak się zorientowałam do ryżu i kluchów przyprawy są to, pachną bezbłędnie i mają w ludzkim języku opis wykonania egzotycznego dania, więc to mamy z główki). Na koniec dorzuciłam  Fuszer Paprika Orlenemy CSIPOS Csemege i wcale nie za swojsko brzmiące csipos ją załadowałam, tylko miała takie bajeczne kolorowe opakowanie, że brawa wielkie dla designerów co się trudzili nad obrendowaniem marki. Brawa dla nich i siedem zł mniej u mnie w portmonetce. Udało się wyjść z kuchni świata i co widzę? Żywność ekologiczna jawi się mym (zmęczonym tymi kolorami etykietkowymi) oczom. Tu byłam dzielna (no, prawie). Nie rozglądając się na boki ruszyłam do półki z chlebem i nie wiem jak zatem (bo przecież nie rozglądałam się na boki CELOWO!) wpadł w moje ręce a zaraz potem do koszyka pasztet meksykański z fasoli. Nie miał wcale przecież ładnej etykietki. Uciekłam z Żywności ekologicznej w popłochu. Nic to jednak nie dało bo pędząc tak o mało nie wyrżnęłam czołem w szybę sklepu Kakadu. No a tam zaszalałam już nie na swój temat przynajmniej, więc trochę się czuję rozgrzeszona.  Szakira otrzyma: obrożę przeciw pchłom i innej żywiźnie żywiącej się psem, zabawkę do międlenia Play Time For You jak również ulubione wędzone kurze łapki i świńskie uszy ( z psa wegetarianina robiła nie będę, no już bez przesady). Obładowana niczym te wszystkie Mirandy i inne Samanty z „Seksu w wielkim mieście” pognałam na sam szczyt Złotych żeby wbić się w fotel w Multikinie. Wprawdzie najpierw wysypały się świńskie uszy i musiałam je zbierać czołgając się pod fotelami, a potem odpakowałam pasztet i wyżerałam go paluchem (no co, prawie jak pop corn, tylko zdrowiej!) a zapach fasoli unosił się w klimatyzowanym pomieszczeniu, ale nikomu to nie przeszkadzało. Byłam w kinie sama. W sumie nic dziwnego, bo film marny, powierzchowny i nudny. O „Dianie” mowa. Naomi Watss, którą lubię mało przekonująca w roli, scenariusz płytki i sztampowy. Ale tak dawno nie byłam w kinie, że co tam. Za ciosem kupiłam kolejny bilet i poszłam na „W imię” Szumowskiej. No cóż, ta pani zna akurat swój fach, lecz po „33 scenach z życia” spodziewałam się większych emocji i w ogóle. Ale żenady nie ma. W drodze do domu kupiłam wielki karton soku pomidorowego bo łoję go teraz non stop na przemian z tonikiem. (na moim kolumbijskim zadupiu nie ma ani jednego ani drugiego). Jestem więc zapotasowana (sok) i zachniniowana (tonik).

W ten oto sposób mili Państwo, żegnam się ze starą dobrą Europą. Zauważyłam że mało co w niej już jest. Nie ma nie tylko mojego optyka i Silver Screenu, baru Barraboo (gdzie mieli najlepszą pizzę peperroni i tiramisiu – mniam!). Nie ma także Empiku na Nowym Świecie, zamknęli Traffic, może jakiś zakaz kupowania książek został wydany w Górnej Centrali tylko my jeszcze o tym nie wiemy, a oni już tak? Różnych rzeczy nie ma albo jest ich coraz mniej… Liści na przykład jest mniej. Ale grzybów – więcej. Żal mi opuszczać Polskę teraz w tym czasie klęski urodzaju, kiedy ziemia daje plony i można zbierać maślaki i jeść śliwki i gruszki i je marynować sobie radośnie albo zjadać jak leci. Ja sobie będę kisić mango i lulo co najwyżej, ech. Ale jak się nie ma co się lubi, to się kisi co się ma. Udanych kiszonek życzę!

 


Działania

Information

3 Komentarze

25 09 2013
Alan

W Krakowie na rynku też empik zamknęli :/

28 09 2013
Ofczuś

Już nic nie kumam, a gdzie Katalończyk w tym wszystkim? ;)

4 10 2013
iwonkapibara

Jak to gdzie? Ano siedzi tu i dyszy. Z upału. Hehe.

Dodaj odpowiedź do Alan Anuluj pisanie odpowiedzi