Pożegnanie było trudne. Ostatniej nocy przed moim nieuchronnym wyjazdem siedzieliśmy w szóstkę na pomoście…
Ja, Jose, siostra Josego, jego szwagier i ich syn. No i Shakira.
Właśnie skończył się mecz baseballa Valencia-Caracas. Wszyscy mieli jeszcze na sobie koszulki Las Leiones de Caracas.
Bracia Josego wywiesili kartkę nad telewizorem Caracas Campion! Ja przewrotnie wydarłam kartkę z papieru i napisałam: Valencia Campion! (wygrały jednak lwy z Caracas)…
To niezapomniany widok… Ciemna izba rozświetlona tylko niebieską łuną z telewizora, mama Josego żująca Mentosy przywiezione przeze mnie z Warszawy, rozemocjonowani bracia i siostry zagrzewający do boju, baniak rumu dla chętnych i herbata zrobiona przeze mnie – jako alternatywa… Rum w tej rodzinie pije się często, ale w małych ilościach. Jest towarem deficytowym, poza tym jego wielkim wielbicielem jest Antonio – jeden z braci Josego.
Tego wieczoru pokazał na co go stać.
Kiedy tak siedzieliśmy już po meczu na pomoście gapiąc się w gwiazdy, nagle pojawił się on – Antonio.
W dłoni dzierżył nic innego tylko giwerę (pamiętającą chyba jeszcze czasy Bolivara)… Oczywiście wycelowałam w Antonia aparatem, ale Jose zrobił się poważny… Antonio był pijany a giwera… nie. Na szczęście nie była naładowana. Jose odebrał bratu strzelbę i wyjaśnił mi, że wprawdzie trzeba mieć pozwolenie na broń, ale jego rodzina go nie ma… Natomiast broń w domu być musi. Po co? Na dzikie zwierzęta i złych ludzi. – raczył mnie oświecić Józek.
Dzikie zwierzęta? – tak się jakby nieco baczniej rozejrzałam po gęstej ciemności. Wyjaśnię, że spałam wprawdzie z psem, ale pies miał tylko miesiąc. Spałam natomiast w altanie. Do której mogło bez przeszkód dostać się absolutnie każde dzikie zwierzę.
No więc, hm… jakie dzikie zwierzęta? – wypaliłam.
-Pumy na przykład. -Słucham???? Nie, no robicie sobie jaja chłopaki. Chłopaki opowiedziały, że nie dalej jak miesiąc temu
za domem znaleźli rozszarpaną dziką świnię. Poszli z ojcem na polowanie. Zabili dużego kota. Bardzo dużego kota z wielkimi zębami. No to nockę mam z głowy, pomyślałam.
– A na tym drzewie znaleźliśmy 8 metrową anakondę. A mnie tu użarła pirania – pokazuje ślad szwagier Josego.
Zaraz. Chwila! Piranii miało nie być. Pytałam o to, jak wchodziłam do rzeki. Kąpaliśmy się z godzinę w niej! Powiedziano mi wtedy że piranii NIE MA! To jak: użarła?
Ano tak, że w ogóle piranie są, tylko teraz nie ma. Orinoko to dwupasmówka, jeden nurt to woda słodka, drugi – słona. Delfiny żyjące w Orinoko nigdy nie mylą swoich pasów. (Są tu delfiny słodkowodne i żyjące w wodzie słonej.) W czasie pory deszczowej nurty zmieniają się i piranie odpływają. Tyle wyjaśnił mi Jose. Zadziwiająco kojąco działa taki zchiliautowany Indianin w niespokojnej selvie! Dobra, jakby co, to będzie w pobliżu.- pomyślałam. I ta jego strzelba też.
Jose już raz uratował mnie przed sapo.
Na sapo natknęłam się w kuchni. Była wielkości mojej głowy, ale co tam. Tak czy owak lubię żabki. – O, jaka śliczna, zawołałam i już chciałam ją wziąć na ręce i przytulić do piersi, kiedy Jose stanął mi na drodze.
-Uważaj. Jest bardzo niebezpieczna.
-Żabka?
-Ropucha. Która pluje toksycznym jadem. Drobne zwierzęta zabija nim, a potem je połyka, większe (w tym człowieka) może unieruchomić, znaczy się sparaliżować. A jak na przykład plunie ci centralnie w oko… Ufff. Opuściłam kuchnię szybkim krokiem. Żadnych więcej żabek! Myszki, które na ogół też lubię, tym razem jakoś również odpuściłam. Hałas jaki robiły w spiżarni – (położyłam się tam w hamaku, bo moją altankę okupowali przyjezdni) świadczył o tym, że były to nader dorodne sztuki… wielkości pudla na przykład. W mojej altance mieszkały ze mną tylko jaszczurki, ćmy i karaluchy giganty-wielkości mojej dłoni. Jako że miałam moskitierę i Shakirę w łóżku – niestraszne mi one były.
Poza tym wiedziałam, że Jose ma na mnie oko. Gdy tylko na przykład oddalałam się od domu po zapadnięciu zmroku (na przykład za potrzebą) pojawiał się jak duch i mówił mi: nie idź za daleko. Wracając do latających, truchtających i pełzających towarzyszy to wniosek jak na razie mam taki, banalny: Hamaki sprawdzają się dużo lepiej niż łóżka. I to nieprawda, że są niewygodne. Ja przespałam już w nich trzy noce i spałam wyśmienicie!
Ostatnia noc na szczęście była krótka. Jose obudził mnie kubkiem czarnej kawy o 5 i powiedział, że popłyniemy tramwajem wodnym. Jeden z robotników o 6 rano zabrał nas na środek rzeki, gdzie mieliśmy czekać na transport. Był wschód słońca.
I wtedy podpłynął do nas przyjaciel Józka.
-Płyniecie do Tucupity?
⁃ No.
⁃ To się ładujcie!
I tak zabraliśmy się na stopa…
Do Tucupity dopłynęliśmy o 10, a jako że byliśmy na czczo, poszliśmy na kurczaka. (Guajiro jedzą dwa razy dziennie sute posiłki – jeden rano, drugi wieczorem). Potem od razu do domu siostry Josego, by tam czekać spokojnie na mój autobus. Siostra zakochana po uszy w Enrique Igesiasie włączyła nam jego koncert na DVD Jedliśmy, graliśmy w karty, snuliśmy plany wspólnych Wielkich Dokonań, oglądaliśmy moje zdjęcia w aparacie… siostrzenice Józka rysowały coś.
Wtedy Jose wpadł na pomysł. Jest jedna rzecz, którą chciałbym ci podarować. – powiedział. Wziął kredki, linijkę i zaczął z zapałem kreślić coś w bloku rysunkowym małej Eleny.
Po 20 minutach skończył. Oto co dostałam:
Silnik Yamahy, jeden z lepszych. No cóż, wzruszyłam się do łez.
A potem już trzeba było brać ostatni prysznic przed podróżą, wyściskać wszystkich, zjeść ostatni posiłek razem z Guajiro i…
…pożegnać się na zawsze? Wciąż nie potrafię zrozumieć tych słów;
Na zawsze. Odległości, granice, przeszkody.
Kolejny, nie wiem który to już, brat Josego załadował nas do samochodu i pojechaliśmy na dworzec…
Swoją drogą pisać takie rzeczy na szybie autobusu to niezłe poczucie humoru…
Dla nie władających espaniol, tłumaczę:
TYLKO BÓG JEST WIECZNY
Jose z moim plecakiem znikający w luku bagażowym, ostatnie uściski.
Nigdy cię nie zapomnimy, nigdy was nie zapomnę, będziemy w kontakcie, niech cię Bóg prowadzi, szczęśliwej drogi, żegnajcie, nie nie mów tak, powiedz: CIAO.
WIĘC CIAO! Łezka zaplątana… I… pojechałam.
Jak się później okazało nie sama. Dwa dorodne karaluchy urządziły sobie domek w mojej kosmetyczce…