Ostatni dzień z Guajiro

16 11 2009

Pożegnanie było trudne. Ostatniej nocy przed moim nieuchronnym wyjazdem siedzieliśmy w szóstkę na pomoście…
Ja, Jose, siostra Josego, jego szwagier i ich syn. No i Shakira.

Właśnie skończył się mecz baseballa Valencia-Caracas. Wszyscy mieli jeszcze na sobie koszulki Las Leiones de Caracas.
Bracia Josego wywiesili kartkę nad telewizorem Caracas Campion! Ja przewrotnie wydarłam kartkę z papieru i napisałam: Valencia Campion! (wygrały jednak lwy z Caracas)…

To niezapomniany widok… Ciemna izba rozświetlona tylko niebieską łuną z telewizora, mama Josego żująca Mentosy przywiezione przeze mnie z Warszawy, rozemocjonowani bracia i siostry zagrzewający do boju, baniak rumu dla chętnych i herbata zrobiona przeze mnie – jako alternatywa… Rum w tej rodzinie pije się często, ale w małych ilościach. Jest towarem deficytowym, poza tym jego wielkim wielbicielem jest Antonio – jeden z braci Josego.

Tego wieczoru pokazał na co go stać.
Kiedy tak siedzieliśmy już po meczu na pomoście gapiąc się w gwiazdy, nagle pojawił się on – Antonio.
W dłoni dzierżył nic innego tylko giwerę (pamiętającą chyba jeszcze czasy Bolivara)… Oczywiście wycelowałam w Antonia aparatem, ale Jose zrobił się poważny… Antonio był pijany a giwera… nie. Na szczęście nie była naładowana. Jose odebrał bratu strzelbę i wyjaśnił mi, że wprawdzie trzeba mieć pozwolenie na broń, ale jego rodzina go nie ma… Natomiast broń w domu być musi. Po co? Na dzikie zwierzęta i złych ludzi. – raczył mnie oświecić Józek.

Dzikie zwierzęta? – tak się jakby nieco baczniej rozejrzałam po gęstej ciemności. Wyjaśnię, że spałam wprawdzie z psem, ale pies miał tylko miesiąc. Spałam natomiast w altanie. Do której mogło bez przeszkód dostać się absolutnie każde dzikie zwierzę.
No więc, hm… jakie dzikie zwierzęta? – wypaliłam.

-Pumy na przykład. -Słucham???? Nie, no robicie sobie jaja chłopaki. Chłopaki opowiedziały, że nie dalej jak miesiąc temu
za domem znaleźli rozszarpaną dziką świnię. Poszli z ojcem na polowanie. Zabili dużego kota. Bardzo dużego kota z wielkimi zębami. No to nockę mam z głowy, pomyślałam.

– A na tym drzewie znaleźliśmy 8 metrową anakondę. A mnie tu użarła pirania – pokazuje ślad szwagier Josego.
Zaraz. Chwila! Piranii miało nie być. Pytałam o to, jak wchodziłam do rzeki. Kąpaliśmy się z godzinę w niej! Powiedziano mi wtedy że piranii NIE MA! To jak: użarła?

Ano tak, że w ogóle piranie są, tylko teraz nie ma. Orinoko to dwupasmówka, jeden nurt to woda słodka, drugi – słona. Delfiny żyjące w Orinoko nigdy nie mylą swoich pasów. (Są tu delfiny słodkowodne i żyjące w wodzie słonej.) W czasie pory deszczowej nurty zmieniają się i piranie odpływają. Tyle wyjaśnił mi Jose. Zadziwiająco kojąco działa taki zchiliautowany Indianin w niespokojnej selvie! Dobra, jakby co, to będzie w pobliżu.- pomyślałam. I ta jego strzelba też.

Jose już raz uratował mnie przed sapo.

Na sapo natknęłam się w kuchni. Była wielkości mojej głowy, ale co tam. Tak czy owak lubię żabki. – O, jaka śliczna, zawołałam i już chciałam ją wziąć na ręce i przytulić do piersi, kiedy Jose stanął mi na drodze.

-Uważaj. Jest bardzo niebezpieczna.
-Żabka?

-Ropucha. Która pluje toksycznym jadem. Drobne zwierzęta zabija nim, a potem je połyka, większe (w tym człowieka) może unieruchomić, znaczy się sparaliżować. A jak na przykład plunie ci centralnie w oko… Ufff. Opuściłam kuchnię szybkim krokiem. Żadnych więcej żabek! Myszki, które na ogół też lubię, tym razem jakoś również odpuściłam. Hałas jaki robiły w spiżarni – (położyłam się tam w hamaku, bo moją altankę okupowali przyjezdni) świadczył o tym, że były to nader dorodne sztuki… wielkości pudla na przykład. W mojej altance mieszkały ze mną tylko jaszczurki, ćmy i karaluchy giganty-wielkości mojej dłoni. Jako że miałam moskitierę i Shakirę w łóżku – niestraszne mi one były.

Poza tym wiedziałam, że Jose ma na mnie oko. Gdy tylko na przykład oddalałam się od domu po zapadnięciu zmroku (na przykład za potrzebą) pojawiał się jak duch i mówił mi: nie idź za daleko. Wracając do latających, truchtających i pełzających towarzyszy to wniosek jak na razie mam taki, banalny: Hamaki sprawdzają się dużo lepiej niż łóżka. I to nieprawda, że są niewygodne. Ja przespałam już w nich trzy noce i spałam wyśmienicie!

Ostatnia noc na szczęście była krótka. Jose obudził mnie kubkiem czarnej kawy o 5 i powiedział, że popłyniemy tramwajem wodnym. Jeden z robotników o 6 rano zabrał nas na środek rzeki, gdzie mieliśmy czekać na transport. Był wschód słońca.

I wtedy podpłynął do nas przyjaciel Józka.

-Płyniecie do Tucupity?
⁃    No.
⁃    To się ładujcie!
I tak zabraliśmy się na stopa…

Do Tucupity dopłynęliśmy o 10, a jako że byliśmy na czczo, poszliśmy na kurczaka. (Guajiro jedzą dwa razy dziennie sute posiłki – jeden rano, drugi wieczorem). Potem od razu do domu siostry Josego, by tam czekać spokojnie na mój autobus. Siostra zakochana po uszy w Enrique Igesiasie włączyła nam jego koncert na DVD Jedliśmy, graliśmy w karty, snuliśmy plany wspólnych Wielkich Dokonań, oglądaliśmy moje zdjęcia w aparacie… siostrzenice Józka rysowały coś.

Wtedy Jose wpadł na pomysł. Jest jedna rzecz, którą chciałbym ci podarować. – powiedział. Wziął kredki, linijkę i zaczął z zapałem kreślić coś w bloku rysunkowym małej Eleny.

Po 20 minutach skończył. Oto co dostałam:

Silnik Yamahy, jeden z lepszych. No cóż, wzruszyłam się do łez.
A potem już trzeba było brać ostatni prysznic przed podróżą, wyściskać wszystkich, zjeść ostatni posiłek razem z Guajiro i…

…pożegnać się na zawsze? Wciąż nie potrafię zrozumieć tych słów;
Na zawsze. Odległości, granice, przeszkody.
Kolejny, nie wiem który to już, brat Josego załadował nas do samochodu i pojechaliśmy na dworzec…

Swoją drogą pisać takie rzeczy na szybie autobusu to niezłe poczucie humoru…

Dla nie władających espaniol, tłumaczę:
TYLKO BÓG JEST WIECZNY

Jose z moim plecakiem znikający w luku bagażowym, ostatnie uściski.
Nigdy cię nie zapomnimy, nigdy was nie zapomnę, będziemy w kontakcie, niech cię Bóg prowadzi, szczęśliwej drogi, żegnajcie, nie nie mów tak, powiedz: CIAO.
WIĘC CIAO! Łezka zaplątana… I… pojechałam.
Jak się później okazało nie sama. Dwa dorodne karaluchy urządziły sobie domek w mojej kosmetyczce…





Orinoco Flow

14 11 2009

Jeszcze na Karaibach, w Choroni poznałam marynarza. Marynarz był w stanie spoczynku, znaczy się już nie pływał, przyjeżdżał za to na fin de semana żeby popatrzeć na morze. Poprosił mnie, żebym popilnowała mu ręcznika i zniknął w wodzie na długie godziny. Nawet się trochę zaniepokoiłam, że nie wraca, i co ja zrobię z tym jego ręcznikiem… Wrócił i wtedy ja z kolei poprosiłam, żeby on przypilnował mojego ręcznika. I tak ręcznikowo nawiązana znajomość znalazła swój finał w barze przy plaży. Marynarz Freddy zaprosił mnie na consome (rosół).

Gawędziliśmy lekko o życiu od portu do portu i pochłanialiśmy zupę, aż wreszcie zadałam Freddiemu pytanie, czego mam najbardziej obawiać się w dżungli.
To, że najgroźniejszym zwierzęciem jest komar – wiedziałam. To z powodu mosquitos i chorób przez nie roznoszonych umiera tu najwięcej ludzi. Drugie w kolejce są węże. Coś jeszcze?- zapytałam Freddiego. I tu się zdziwiłam.
– Indianie – odpowiedział marynarz.

Moi Indianie nie byli niebezpieczni, ale dystans jaki na ogół zachowują wobec obcych może budzić strach. Obsydianowe oczy, chmurne spojrzenia, twarde milczenie.

wenezuela-788

Przekonałam się, że nie muszą oznaczać niechęci. Początkowo mój companiero Józek też miał takie nieprzeniknione lico, (co zresztą, nie ukrywam ogromnie  mi się podobało). Nad Orinoko żyją Guajiro – najliczniejsza w Wenezueli grupa Indian oraz Warao – żyjący głównie w delcie rzeki. (delta ma 25 000 km i jest drugą co do wielkości na kontynencie (po delcie Amazonki). Wody Orinoko spływają 40 kanałami do Atlantyku).

wenezuela-814Drewniane domy na palach, w których mieszkają Indianie – palafito są mniej trwałe, ale – bardziej praktyczne. Tanie, szybkie w budowie, łatwo postawić nowy dom na palach, gdy burza zniszczy poprzedni. Domy „prawdziwe” to już  inna sprawa. Są trwalsze, ale dużo droższe.
Indianie nad Orinoko tworzą małe wodne miasteczka, – kilka, kilkanaście palafitos połączonych długim pomostem.
Jose z rodziną mieszka na uboczu osady w odosobnionym  „prawdziwym” domu z cementu. Nigdy nie był w Caracas. Całe życie krąży tylko wokół Tucupity i Orinoco. Nigdy nie był u lekarza. Jego dwudziestoletnia siostra urodziła pół roku temu dziecko. Chłopiec nie widzi.
⁃    Co na to doktor? – zapytałam. Nie wiadomo. – Ma tak od urodzenia, powiedziała matka Josego. Znaczy się – nic poradzić się nie da…

Dzieci nad Orinoko rzadko chodzą do szkoły.
wenezuela-331

Kiedy przysiada się do mnie 12-letnia DiosMaria ogląda po kolei mój dezodorant, krem przeciwsłoneczny, długopis, wreszcie bierze do ręki książkę. Za chwilę dołącza do niej młodszy brat, 11-letni Jose-Daniel. Ten chwyta za słownik. Dzieci próbują zwinąć książki w rulon i dmuchają w nie. Potem udają, że to fruwające ptaki, potem grają na kartkach tak jak się gra, dmuchając w listek.

Patrzę na to szeroko otwartymi oczami. One nie wiedzą do czego służy książka! Proszę DiosMarię, żeby napisała mi swoje imię. Powoli z mozołem pisze… z błędem. Jose Daniel nie potrafi napisać jak się nazywa…

Nad rzeką w okolicy jest jedna nauczycielka. Od wszystkiego. Ale podobno jest niemiła i dzieci jej nie lubią. Proszą rodziców, aby pozwolili im nie chodzić do szkoły a ci zazwyczaj pozwalają. Każda para rąk się przyda do pracy… To dlatego również mój przyjaciel Jose nie potrafi czytać ani pisać. Widzę jak mu utrudnia to życie… Nie ma telefonu, nie może więc napisać esemesa. Nie ma internetu, nawet gdyby chciał się nauczyć obsługiwać komputer… Najpierw musi nauczyć się pisać. A na to jest już za późno. Jose chodził rok czy dwa do szkoły, ale jako najstarszy z braci szybko został „przysposobiony” do życia na rzece. Nikt z rodziny tak jak on nie zna selvy, kanałów, ujść, mielizn, rzecznych zakrętów, tajemnic i niebezpieczeństw. Kiedy miał 8 lat bracia jego ojca zabierali go na ryby i na kajmany. To było 25 lat temu, wtedy jeszcze nie było internetu ani telefonów komórkowych…
15- lat młodsi bracia Josego, Gabriel i Dario paradują z telefonami u pasów, mają swoje poczty w necie, mają przyszłość, dzieci i żony. Jose choć czasem musi mieszkać w Tucupicie, ogranicza tam swój pobyt do minimum.

wenezuela-405

Woli rzekę. Tylko na niej czuje się bezpiecznie.





Tak było

12 11 2009

wenezuela-352wenezuela-797

wenezuela-285wenezuela-722wenezuela-761wenezuela-369





Nie jestem Białą Masajką!

11 11 2009

Przed wyjazdem przeczytałam książkę Doroty Katende pt. Dom na Zanzibarze. Kiedyś, dawno temu „Białą masajkę”… Kobiety podróżują do swoich wymarzonych miejsc, a potem łapią się na gładkie słówka miejscowych, których potem utrzymują przez całe życie. Ich, ich rodziny, sąsiadów… Zastanawiałam się, kiedy mnie to spotka. Kiedy dostrzegę ‚drugie dno” gościnności Indian Guajiro. Na razie dałam Josemu kilka dolarów na paliwo – ostatecznie wozi mnie w tę i z powrotem codziennie. Kupiłam w prezencie butelkę rumu Ojcu Josego, a Mamie pięciolitrowy baniak soku pomarańczowego. (nota bene był droższy niż rum). I tyle. Czekałam czy stały scenariusz „miejscowi wykorzystują naiwną gringo” się sprawdzi i tym razem.

Kiedy zaprzyjaźniłam się z marokańskimi tuaregami non stop potrzebowali na coś pieniędzy. Korzystali z mojej komórki (dzwoniąc do siebie przez Polskę!), naciągali na napoje…

Indianie są inni. Dumni, spokojni, trochę… nieobecni.

Ojciec Josego stary Guajiro podchodzi do mnie, codziennie pozdrawia i zapewnia, że mogę zostać „na zawsze”. Mama czasem poda łyżkę, żebym zamieszała zupę. Siostry i bracia żyją swoim życiem, pozdrawiają, a potem pija piwo i oglądają telenowele lub sensacje z Brucem Willisem. Jose rano, gdy widzi, że myję się na pomoście, przychodzi z kubkiem kawy. (naoglądał się reklam Nescafe???).Wczoraj rozmawialiśmy o tym dlaczego żadne z nas nie ma rodziny. No cóż, opowiedziałam mu jak na spowiedzi, jak było. Ale ja to ja. Tutaj facet w jego wieku bez familii to ewenement na dużą skalę. Zwłaszcza, że jego 18-nastoletnie siostry i dwudziestoletni bracia niańczą już dzieci. Jose nie ma pieniędzy, żeby wybudować palafito. Nie chce, jak jego bracia mieszkać z rodzicami. Zresztą, jak twierdzi-tak wyszło. To akurat rozumiem, mi też „tak wyszło”. Jose ma jednak inny problem. Nie ma pieniędzy, żeby wybudować palafito dla rodziny, a z rodzicami mieszkać nie chce.

Opowiedział mi jak przebiegają tu zaręczyny. O wszystkim decyduja rodzice. Jeśli ojcu nie spodoba się kandydat (czy też kandydatka) do małżeństwa, nic z tego nie będzie. W niektórych domach wciąż rodzice „ustawiają’ małżeństwa kiedy dzieci są jeszcze małe…

* I co? Oni są potem szczęśliwi? – pytam.

* Tak. Jasne. Są szczęśliwi.

Jose kilka razy mówił mi, że bardzo podobam się jego ojcu.

Być może moim Guajiro wcale nie chodzi o pieniądze tylko o to, żeby wreszcie syn znalazł sobie żonę…

Jose zresztą jak się finalnie okazało też o tym myśli. – Kiedy wrócisz nad Orinoko będzie na ciebie czekało palafito. Malutkie tam. – pokazuje na jakieś szuwary. – Ale co ja tu będę robić w tych pałkach wodnych? – To co wszyscy. Tu jest pięknie i spokojnie. Zobacz… No tak… Jose ma malutkie mieszkanie w Tucupicie- wynajmuje je do spółki z siostrą. Mieszka tam tylko wtedy kiedy musi, kiedy prowadzi wycieczki. Pozostały czas spędza z rodziną, w domu na palach. – Mogłabyś tu przecież zostać para siempre. – mówi Jose. A więc to dlatego uczył mnie wczoraj zawiadywać motorówką! Muszę to potrafić, jeśli mam zamieszkać na rzece!

Teraz wiem skąd te białe masajki, domy na zanzibarze, domy na Orinoko… Ciężko mi uwierzyć teraz, kiedy nad uchem huczy mi generator, przede mną faluje Orinoko, a przy mnie leży mój pies – Shakira, że niespelna dwa tygodnie temu patrzyłam przez okno na ponure jesienne warszawskie Nowolipki…





Pukanie w małpę

11 11 2009

To był dobry pomysł. Wahałam się na początku, czy lecieć (awionetką) nad wodospad Salto Angel, czy płynąć do delty Orinoko. Od Salto odstraszały mnie hordy gringos – to bardzo turystyczne, komercyjne no i drogie miejsce. Poza tym czekają na mnie wodospady Iquazu, w Argentynie. A Orinoko jest tylko jedna. Popłynęliśmy w siódemkę:  ja, czwórka dziwacznych Francuzów oraz dwaj przewodnicy: Louis i Jose.

Dwie starsze (około 60-letnie) pary z Francji okazały się nieuciążliwe, jako że nie mówiły w żadnym z języków (oprócz francuskiego rzecz jasna).

Kobiety próbowały swoich sił w espaniol i trochę mówiły w pigin english, do perfekcji opanowały też mowę ciała, raczyły mnie w ten sposób opowieściami o tym np. gdzie piły pisco w Peru.

Panowie zaś przez cały czas trwania wyprawy nie odezwali się ani jednym słowem ani do mnie ani do naszych przewodników. Choć NIE, PRZEPRASZAM: jeden z nich Gerard po 24 godzinach na moje poranne „Buenos dias” odpowiedział „Bon Jour”. A po 48 godzinach-zapytał: Cafe?

Może po tygodniu wspólnego podróżowania odważyłby się sklecić jedno zdanie? Przewodnicy byli programowo mili, skuteczni i wytrwali. Tylko jeden raz nakrzyczałam na nich i na Francuzów. Chodziło mi o anakondę. I również o małpę.

wenezuela-381

Podczas spływu po Orinoko Louis, jeden z przewodników tropił zwierzęta. Nieustannie towarzyszyły nam niebieskie słodkowodne delfiny. Jest ich tu mnóstwo, jako że Indianie nie polują na nie. Delfinów się nie je. Są tabu. Podobno smakują jak ludzkie mięso. (Staram się nie wnikać, skąd moi przyjaciele Guajaro wiedzą JAK smakuje ludzkie mięso?). Ptaki, motyle wielkości kartki A3, ryby… W pewnym momencie Louis dostrzegł śpiącą na drzewie anakondę. Niezbyt dobrze widoczną, owiniętą wokół gałęzi. No trzeba coś zrobić, żeby turyści mieli dobre zdjęcia, żeby byli zadowoleni. Dawaj, trząść drzewem ile wlezie, walić w anakondę kijem! Zwariowałeś? – krzyczę do niego. A on się tylko śmieje. Nie bój się nie bój. Dobra, nie powiem, żebym się nie bała, że jak się gadzina wkurzy i spadnie do łódki to zrobi z nami wszystkimi porządek. Ale chodziło o coś więcej. To nie był pierwszy raz. Kilka godzin wcześniej Louis wypatrzył mono negro – czarną małpę śpiącą na czubku drzewa. Mało malowniczo spała wg Louisa więc kazał Josemu walić dziobem łodzi w drzewo. Żeby małpę obudzić. Wyobraźni mu zabrakło. A niechby sobie facet wyobraził, że śpi sobie o piątej rano i siedem małp przybywa aby go sobie pooglądać i walą te małpy kijami w jego łóżko. No są chyba granice gościnności. Zaczęłam im tłumaczyć, że taka turystyka jest zła, że to zwierzaki są w swoim domu, podglądać je-proszę bardzo. Ale ingerować, przeszkadzać, chwytać itd… no bez przesady. Ja się nie zdziwię, jak wizja z filmu Planeta Małp ziści się kiedyś! Francuzi niezbyt rozumieli o co kaman, trzaskali foty, Louis walił w drzewo, a ja ostentacyjnie odwróciłam się od nich. Wreszcie małpa zabrała się i poszła. Przy anakondzie jednak nie wytrzymałam i już konkretnie wykrzyczałam Louisowi że jest głupi.

Francuzi zrozumieli jedno wyrażenie „no ecologico” i przytaknęli: Nie chcemy anakondy na barce. Odpłynęliśmy.

Na usprawiedliwienie Louisa mogę tylko napisać, że nie sądzę by sam pływał po rzece i stukał w małpy. Robi to, bo tego oczekują turyści. Im więcej osób będzie stanowczo sprzeciwiać się takim praktykom, tym mniej będzie takich Louisowych zachowań. Nie wiem, czy zdjęcie małpy albo węża uczynią wyprawę, wycieczkę czy inne czyjeś wakacje… lepszymi? Czy nie wystarczy to PRZEŻYĆ?

Poza tym incydentem dogadywaliśmy się bez zastrzeżeń.

Starsza kobieta u której nocowaliśmy w hamakach powiedziała mi, że wydaje jej się, że jestem stworzona do mieszkania nad Orinoko. Ciekawe co by rzekła, gdyby wiedziała, że nie umiem pływać…





Tydzień na wsi

11 11 2009

Miałam grzecznie i całkiem turystycznie spędzić trochę czasu, płynąc do ujścia Orinoko. I początkowo wyglądało na to, że tak właśnie upłynie mi tych kilka leniwych dni. Na łódce, na rzece, na wycieczce… Ale nieoczekiwanie…jak zwykle… i na całe szczęście… wszystko potoczyło się całkiem inaczej. Otóż zamieszkałam u pewnej indiańskiej rodziny.. Właśnie skończyłam smażyć rybę, którą 20 minut temu złowił Julio. Julio jest młodszym bratem Jose, a Jose…

wenezuela-217

No cóż… jest tym facetem w białym garniturze, który dla Barbary Niechcic łowił lilie w stawie. Wprawdzie Jose nie w stawie, tylko w Orinoko i nie lilie tylko kwiaty kakaowca łowi, a poza tym znosi mi z selvy tarantule i żółwie, wprawdzie zamiast garnituru nosi wytartą podkoszulkę z napisem Massachiussets, ale to są doprawdy drobne różnice. Jose jest w moim wieku i jest Indianinem Guajiro czystej krwi.

wenezuela-391

Za chwilę z licznymi siostrami i bratowymi Jose’go będziemy urywały głowy gigantycznym krewetkom – czyli naszej kolacji. A potem tata  Jose’go ma mi pokazać które miejsce wybrał na mój dom. Ściślej mówiąc na dom mój i Josego…

Rodzina zaakceptowała mnie bez zastrzeżeń, a Jose.. nie mam pojęcia, co myśli na ten temat ponieważ jak przystało na czystej krwi Indianina niewiele mówi na tematy niekonkretne.

Nie okazuje też w zasadzie żadnych uczuć. Uśmiecha się miło, przynosi te różne leśne gadżety i pyta, czy mi się podoba w Wenezueli i kiedy wrócę. Jose gotuje też dla mnie- zazwyczaj rzeczone krewetki, bo powiedziałam mu, że szaleję za mariscos. Prawdopodobnie to coś znaczy, bo rodzina sprzedaje sobie znaczące kuksańce i wymienia porozumiewawcze uśmiechy, gdy Jose zabiera mnie na romantyczny spacer – jego megaszybką motorówką – po rzece. Jose się popisuje. Jeździ jak wariat. Nie ma samochodu wprawdzie, bo i po co, kiedy tu nie ma dróg… Tylko woda. Klaustrofobiczne maleńkie poletko za chałupą, gdzie rozbija się orzechy kokosowe na miazgę, z której potem wytwarza się olej spożywczy. Łowienie ryb. Smażenie ryb. Oglądanie filmów na video. Robienie dzieci. (masa ich tu biega)… Krzątają się, lenią, popijają cuba libre, gotuja, zmywają… całkiem zwyczajne życie.

Jose ma dwanaścioro rodzeństwa. Większość mieszka razem z rodzicami, a że wcześnie się tu pobierają, to masa ludzi przewija się po obejściu. Szwagrowie, kuzyni, bratowe, ich dzieci. Pięć psów, tyle samo kotów, kury, perliczki, papugi…

A właśnie! Papugi! Nieopodal palafito (tak nazywają się tutejsze domy na palach) w jednym z zakątków selvy stada zielonych papug spędzają noce. Popłynęliśmy tam wczoraj kiedy słońce zachodziło. Ponoć 5 tysięcy papagayo zlatuje w to miejsce. Ten wrzask, harmider… był nie do opisania. Nasilał się z każdą minuta. Jose wyłączył motor. Łódka się kołysała, papugi wrzeszczały, słońce zachodziło nader kiczowato i pięknie.

Magiczna chwila… Hipnotyczna. Czas stanął.

wenezuela-361

Dostalam kilka dni temu szczeniaka – suczkę. Nazywa się Shakira, tu wymawiają Czakira, a w skrócie Czaki. Jest we mnie zakochana z wzajemnością. Pływamy razem motorówką, razem śpimy.

wenezuela-355

Nie wiem co będzie, gdy przyjdzie się nam rozstać. Rodzice Josego w ogóle nie biorą tego pod uwagę. Kiedy im wytłumaczyłam, że muszę wreszcie ruszyć dalej, pokiwali głowami i zapytali: No ale chyba wrócisz na święta?

No cóż, nie powiem – chciałabym. Ale będę wtedy daleko.

wenezuela-369

Z Jose zaprzyjaźniliśmy się na wodzie. Kiedy kończyliśmy naszą rutę (płynęliśmy do ujścia rzeki do oceanu i z powrotem) byliśmy już po wielu rozmowach. I o małpach i Chavezie i o moim życiu i o jego życiu. Kiedy zaprosił mnie do rodziców, sądziłam, że chodzi o jedno popołudnie. Przeciągnęło się to… do trzech dni. Muszę jechać dalej – mówię im. Ale… czy naprawdę muszę? Wczoraj w pełnym słońcu o 7 rano umyłam głowę w rzece, uprałam ubranie, potem popłynęliśmy razem z bratem i siostrą Josego popluskać się na mieliźnie, obok nas przepływały stalowoniebieskie delfiny… wszystko całkiem naturalnie. Po prostu. Nikt się mnie nie pyta tu co robię, ile mam pieniędzy ani po co tu jestem. Jestem tu, więc traktują mnie jakby tak właśnie miało być.

Dziś rano spakowałam plecak, bo mieliśmy wypłynąć do Tucupity na wieczorny autobus do Valencii. Trzy dni siedzę ludziom na głowie, basta! Postanowiłam być stanowcza. Co z tego? Kiedy plecak stał załadowany do drogi, Jose z zafrasowaną miną podszedł i wypalił, że mamy małe problemito. Że coś tam, coś tam, szwagier przyjechał, zabrał motorówkę, że możemy nie zdążyć na autobus i że chyba by było lepiej żebym wyjechała.. jutro. Nie ze mną Bruno te numery! Mogę popłynąć z kimś innym. Jakiś sąsiad może płynie? – o nie, nie, żaden sąsiad. Dzisiaj jest niedziela! – rozradowany Jose nie mógł ukryć satysfakcji. I w ten oto właśnie sposób zostałam uwięziona na Orinoko. Nie wierzę w tę bajkę o motorówce. Ale jeśli Jose zdobył się na taki fortel, to zostanę.

Postanowiłam wobec tego ugotować coś dla wielkiej rodziny, u której zamieszkałam nieoczekiwanie. Nic tu nie ma. Żadnych warzyw. Do najbliższego sklepu jest 3,5 godziny w jedna stronę. Łodzią rzecz jasna, i to szybką. Mam na stanie makaron, kurczaka (być może, jesli zlapiemy), cebule, czosnek i kolendrę. Oraz barszcz czerwony w torebce przywieziony z Polski.. Spróbuję z tego zrobić spaghetti wenezuelana. :-)

Potem w czasie sjesty ułożymy się z Czakirą pod moskitierą (to już nie chodzi nawet o malaryczne mosquitos ile o makabrycznie żrące gzy. Są wielkie jak konie i tną jak maczety (dobrze naostrzone)… Położymy się z książką pod moskitierą i będziemy czytały. A wieczorem znowu popłyniemy z moja indiańską rodzinka popluskać się w rzece ciepłej jak zupa… A jutro… jutro być może uda mi się stąd wyjechać. Ale… może mi się nie udać…