Pitu przychodzi nocą…

18 10 2013

Twarde lądowanie – to mało powiedziane. W samolocie wytelepało mnie jak nigdy dotąd. Trzęsło, podskakiwało, spadało i wzosiło się, a ja spocona jak mysz coraz bardziej stawałam się mokrą plamą wnikającą w fotel. A potem było już tylko gorzej. To znaczy nie. Gorzej nie było. Było jak zwykle, tyle, że ja o tym jak tu jest ZWYKLE – już zapomniałam.

Bogota, parno, ale nie leje póki co. Jakoś wrzuciliśmy na luz z Katalończykiem (z którym szczęśliwie udało nam się spotkać we Frankfuncie po wariackim poszukiwaniu mojej walizki, która miała lecieć do Bogoty, ale przyleciała do Frankfurtu i nikt jej tam nie odebrał – no bo żesz sądziłam, że ona już sobie leci do Bogoty!! Wrrr!) i luzacko podeszliśmy do rezerwowania hotelu. Zapominając jednak, że przylatujemy dość późno, że mamy 7 sztuk bagażu wcale nie podręcznego (np. jedno gigantyczne pudło z lalką/bobasem, które nie mieściło się do żadnego plecaka) i że lądowanie na 2 800 m.n.p.m. po dwóch nieprzespanych nocach raczej nie zaowocuje radosnym hopsa hopsa i turlaniem wesołym naszych walizek po stromych ulicach Bogoty. Byliśmy flaki. Hotel, w którym się ostatnio melinowaliśmy, na Candelarii- zajęty. Inny hotel tuż obok – też. I kolejny również. Ale jak to? Ano takto, że akurat trafiliśmy na jakieś niewiadomojakie sympozjum, zlot młodzieży wszechoamerykańskiej albo inną ichniejszą oazę czy co tam. Dość powiedzieć – dupa czarna i kosmata. Tak to jest jak się myśli, że już się rozumy pozjadało wszystkie, i że globtroterując po świecie nie warto rezerwować hoteli. Może i nie, ale z nas takie globtrotery tym razem były jak ze słoików warszawiaki (no bo te walizy), a poza tym kto przewidzi sympozjum w Bogocie? Wywlekliśmy się z kolejnego już zawalonego młodzieżą hotelu i w dyrdy po brukowanych uliczkach Candelarii na górę z tymi w sumie 70 kilogramami. Pchając, taszcząc i pojękując (ja już się żegnam ze światem i ledwie na oczy widzę ze zmęczenia) szukamy hostalu, który niby nam wydzwonił miły pan w recepcji hotelu Oasis czy jak mu tam. No ale nie ma bata – nie dowleczemy się tak. Pora gwizdnąć na taksi. Ale ze zdobyciem taksówki w Bogocie jest tak jak ze zdobyciem 1 000 000 euro. Jakoś się nie zdarza. Zwłaszcza wtedy kiedy najbardziej potrzeba  ( w przeciwieństwie do taksówki mi milion euro potrzebny jest zawsze!). Wreszcie ja zostaję z tobołami, a Katalończyk biegnie zorganizować pojazd. Przybywają wreszcie. I co? Ano pan nie wie gdzie jest hotel. My wiemy, więc grzecznie pokazujemy mapę. Ale… pan nie ma okularów i nie widzi. Że nie widzi nie tylko mapy ale niczego, orientujemy się pół minuty później, kiedy wjeżdża na rowerzystę. Rowerzysta przeżył, więc dalej jeździmy po uliczkach Candelarii w poszukiwaniu jednego pokoju dla Polki i Katalończyka. Jest na pewno, gdzieś tu za rogiem, jaka ta Candaleria zawiła w realu jednak, na mapie wydaje się wszystko proste jak precel. A może w takim razie nie ten hotel tylko jaki bądź. Dziś padnę tak jak stoję byle gdzie, byleby dach był. A rano i tak robimy wymarsz wszak. Hotele? A kto by tam znał hotele. Ostatnią osobą, która zna jakis tani hotel jest przecież pan taksówkarz z Candelarii. No w końcu jakimś cudem znajdujemy adres hotelu udajemy się tam, a tam …. nie ma hotelu. Ha. Ale i tak dzwonimy. I co? A. Jest hotel, tylko szyldu nie ma, tabliczki nie ma, adresu tez nie ma (tak na wyczucie zgadliśmy, że to musi być tu, Katalończyk policzył domy i wypadło, że to gdzieś w pobliżu). No mega interes kolumbijski, doprawdy. Dla wtajemniczonych, hehe. Padliśmy i już nie wstaliśmy. Nawet włosy łonowe gęsto wyściełające toaletę nie odwiodły nas od myśli coby… zmienić lokum? Poszukać innego hotelu? A w dupie! Spać! Zimno było diabelnie jak to w Bogocie ( w ogóle nie rozumiem, jak można mieszkać w tym mieście dobrowolnie, a nie za karę). Chciałam nadać przed snem jeszcze wiadomość na fb, że żyjemy, ale pani nie umiała włączyć kompa ani podać hasła do wifi. I git. Nie to nie. Daliśmy nura pod nie pierwszej świerzości prześcieradło i więcej grzechów nie pamiętam. Za to rano! Rano wywlec się na zimnicę nie szło, wizja lepkiej łazienki nie zachęcała do prysznica, temperatura w pokoju także nie. No ale przecież czeka na nas śniadanko. Hm… gorszą kawę piłam tylko raz w Łebie w styczniu w barze Pod Morskim Pijanym Wilkiem gdzie dostałam przeterminowany napój w kolorze rzadkiej kupy albo czegoś w podobie. Ta tutaj smakowała podobnie. Jaka szkoda, że w kraju kawy nie potrafią zaparzyć kawy. Potem pani pracująca niby w recepcji w hotelu nie umiała wezwać taksówki, wreszcie wyszłam na ulicę i zapytałam przechodnia o numer. Wróciłam, wręczam pani z prośbą, aby tam zadzwoniła i wezwała jakieś coś co nas dowiezie na dworzec. A pani na to… – A może pan by zadzwonił ( patrząc na Katalończyka) bo ja się wstydzę.

No czego chcieć? Taksówkarza, który potrafi podrzucić cię w najbardziej turystycznej dzielnicy pod dowolny hostal? Hostalu, który ma nazwę i adres na zewnątrz a nie wewnątrz? I żeby pani pracująca w nim umiała włączyć kompa? I wezwać taksę? Nie. To za dużo. Dotarło do mnie wreszcie – znowu jestem w Kolumbii.

Podróż do Santa Marta autobusem z Bogoty odbywać miałam nie pierwszy raz. Wiadomo, że jedzie się… ha! Bagatela! Jakieś, marnie licząc 18 godzin (optymistyczne założenie). No ale może się coś zmieniło, puścili autopistę przez Andy albo co? Pytam pana kierowcę (pytam o godzinie 20, tuż przed odpaleniem silnika – A o której będziemy na miejscu? Pan się jakoś zafrasował i rzecze patrząc w ciemne niebo – o 11. – Naprawdę?! – szczerze się ucieszyłam. Ale zaraz. Jak nic, wypada że 15 godzin będziemy mknąć niczym jakieś nader hoże i żwawe Pendolino. – Tak, o 11 – pan się bije w pierś. A mi coś nie gra. I pytam pana – A ile się jedzie do Santa Marta? – No jakieś będzie 19 godzin jak gdzieś nie utkniemy – pan nie dał się zbić z tropu. Od 20 do 11 rano wyszło panu 19 godzin. A mi nie. I rację miałam (mimo względności rzeczy wszelakiej) jednak ja, bo jechaliśmy… 28 godzin. Wywrócił się tir na trasie i zbierali tira godzinami całymi. No i jak tu ufać Kolumbasom?

A potem zostałam motylem. Bo jak dotarliśmy do Casablanki to pewne drobiazgi najwidoczniej umknęły mojej uwadze. Szakira chuda jak patyk, Casablanca brudna i ciemna, manko zrobione że hej. Czego się mogłam spodziewać? Cóż, trzeba zakasać rękawy, wypucować kąty, pożegnać panią Dilsę na wieki wieków amen, podtuczyć Szakirę… I jakoś w ferworze tych zadań moja przemiana w motyla (czy też w przysłowiową motylą nogę) umknęła jakoś. Zlekceważona została dyletancko. No bo ostatecznie jakiś niemrawy pryszcz na palcu lewej stopy to znowu żadne halo. Do czasu kiedy nie zaczął boleć. Ten niby-pryszcz. Zresztą pryszcze na placach u stóp to już jakaś perwersja by była chyba, co nie? Boli jak diabli no i puchnie w oczach. Sinieje. Puchnie jeszcze bardziej, pryszcz robi się wielki i czarny. Babki lancetowatej ani na lekarstwo, antybiotyków nie chcę, nie lubię! No ale ta noga to już… jakby jej nie było. Chodzić nie mogę, rozglądam się za laską. I wtedy z pomocą nadciąga mój amigo capesino Carlos z gór. Najpierw smaruje mnie taką maścią jaką smaruje swoje krowy (bez komentarza. I nie ma się z czego śmiać złośliwy Katalończyku!), potem na targu kupuje mi wiecheć ziół, którymi mnie okadza i nuża mi kończynę w roztworze z zieleniny. Ale na nic to. Katalończyk leci do farmacji po jakieś specjały – jemu się ubzdurało, że mnie pająk ukąsił, ale prognozy Carlosa są zgoła inne.

– Nie chcę cię straszyć, ale jeśli jest to PITU, a wygląda mi na PITU, to nie będzie łatwo. Noga wygląda jakbym wróciła z wojny secesyjnej i nie napotkała na niej sanitariuszki Scarlett O’Hara (przypomina coś między stopą dotkniętą ostatnim stadium gangreny, balonem, który zaraz odleci i czerwoną dziecięcą piłką, a boli jak kurwa mać).

Carlos powiada – No cóż, nie chcę cię martwić ale to chyba PITU. A to bardzo niebezpieczne.

Czym, do jasnej cholery jest rzeczony przerażający PITU? Bo zdaje się, że to jednak on jest sprawcą moich bolączek. Gdzie nie pójdę (nie doszuram raczej) wszyscy rzucają się na mnie i krzyczą – masz PITU, masz PITU! Gdyby nie fakt, że nie czas na PITY mogłabym uznać , że każą mi wypełniać formularze, ale oni jednym głosem wołają – O , PITU, jakie PITU! I skąd tu PITU? Tracę cierpliwość. Nie wiem skąd i mam w nosie. Słyszę, że czeka mnie seria 15 zastrzyków, ale medycyna nie zna się na leczeniu z PITU więc nieśmiała sugestia jest taka, że MOŻE BY TAK WEZWAĆ EL PROFESOR-a?

El Profesor to Indianin Guajira mieszkający za rogiem, klasyczny curandero, wiedźmin, leczący słowem , a więc szeptun, znachor, szaman no i lekarz ciała i duszy. Ma całą masę ptaszków w klatkach i nie wiem, czy to nie z nich wytwarza swoje tajemnicze maści na wszystko. El Profesor przybywa zaopatrzony w słoiczki a w nich… Na boga żywego, nie wiem na pewno! Ale zgaduję, że załadował do nich mikstury z kupy nietoperza, śliny tarantuli i spermy aligotara – co najmniej! Codziennie po zmroku odbywamy sesję nad moją biedną nogą. Profesor się śmieje, że mam szczęście że mi spuchła jeno stopa aż po kostkę, po mogłam cała być obła aż po kolano albo i pachwinę ha! Szczęściara ze mnie, nie ma co! A ten PITU to kawał skurwysyna. Jak się okazało to taki niby motylek, niby komarek, jakieś latające gówno. Które wsysa się w ciebie jak śpisz i ładuje ci potomstwo w stopę. Bez twojej wiedzy, przyzwolenia, zaproszenia, po cichaczu i chyłkiem załatwia swoje ciemne sprawki ten obły stworzeń nieboski. No i tak mi się dostał kawior od PITU w stopie. Robal rzekomo z kawioru się nie wylęgł, bo zaczął by mnie zżerać i już by nie było dośmiechu, bo wtedy dochodzi gorączka zawroty głowy i ogólnie toksyczny gadzień jest. I wszyscy zdziwieni – PITU? Tutaj? Ale jak to?

Juz chciałam im wyłożyć, że przywiozłam sobie maskotkę z Czerniakowa, ale jednak nie. PITU mieszka w dżungli i widać z wiatrem i porą deszczową jakoś się mu tu przyfrunęło dziwnie, a przystanek zarządził w mojej stopie. Ale już został wyeksmitowany. Wahałam się czy zaufać Profesorowi, no bo jednak jakoś miałam wizję, że antybiotyk i zastrzyk się należą mi jak psu buda. Ale nie. Czary mary, smaru/smaru, pitu/pitu i robal zmarł, niech mu ziemia lekką nie będzie! Tym samym moja możliwa przemiana w motyla nie nastąpiła. W sumie chyba to i lepiej.

No i teraz wreszcie mogę napisać Państwu, że żyję, mam sie dobrze (wcześniej się nie miałam), szok kulturowy nie puszcza, woda leje się na łeb, szukam bezskutecznie pani do sprzątania i rozważam możliwe scenariusze na nadchodzący rok. Tymczasem przyjechali Argentinos ze szczeniakiem i Szakira urządza dzikie gonitwy po kuchni. Oddalam się ratować butelki z octem balsamicznym. To jedyny powiew Europy, o której jakoś się tu szybko zapomina. Ciekawe dlaczego… ?





Jak zostalam trendseterka

12 08 2012

Przeczytalam niedawno artykul o bankach czasu, recyklingu i innych udogodnieniach bezgotowkowych, ktore w kryzysie warto praktykowac. Napisane bylo ze moda przyszla ze Szwecji, ze tam wiele osob wymienia sie swoim czasem i umiejetnosciami i przerabia jedno na drugie i ze w Polsce Banki Czasu tez rosna w sile. To juz kolejna publikacja na ten temat, juz kilka lat temu o pierwszych Bankach Czasu czytalam w Polityce (jesli jeszcze ktos nie wie co to jest Bank Czasu to spiesze wyjasnic ze jest to zwykla samopomoc sasiedzka, tyle ze zapisana w rejestrze czyli pewnie jakims wymietym zeszycie… Zapisuje sie w nim godziny poswiecone komus innemu i potem te same godziny mozna sobie odebrac i to wcale niekoniecznie od tej samej osoby, ale od ktorejkolwiek zapisanej do BC. Czyli jesli babcia Halinka lepila pierogi dwie godziny na obiad rodzinny dla Pana Mareczka, to moze sobie potem przez dwie godziny klasc farbe na siwe odrosty u fryzjerki pani Jadzi, natomiast Jadzia moze wyslac na dwie godziny swego durnowatego synka do pana Mareczka na korki z matmy. Tak to dziala. A czym jest recykling to chyba kazdy wie?)

I caly czas trabia ze MODNE to takie.

No to my tu na naszych Karaibach jestesmy w modowej czolowce, z duma wyznaje!

Opcja posiadania licznej rodziny, masy kuzynow, sterty pociotkow, setki braci i siostr, oraz ciotek, szwagrow, bratowych, siostrzencow itd jest niczym innym jak naturalnym idealnie funkcjonujacym Bankiem Czasu.

Siostrzeniec Dilsy Nelson w nocy pomoze przypilnowac hotelu, szwagier Louis przykreci to co sie wlasnie odkrecilo, siostra przyrodnia Luz zajmie sie mala Maira, siedmioletni bratanek poleci do sklepu po mleko do kawy, kuzyn przywiezie z gor rzeczona kawe (organiczna, prosto z plantacji, palona kilka godzin wczesniej!) a sama Dilsa w tym czasie ma czas zeby pofejsowac z reszta rodziny, ktora nie wiadomo kiedy moze sie przydac. Ze “na wioskach” tutejszych siada sie na skrzynkach odwroconych  (recyklingowe MODNE stolki!) a wszystko co da sie zuzyc zostaje zuzyte, to chyba oczywiste.

Na fali kryzysu gazety karmia nas artykulami o minimalizowaniu swoich potrzeb, o pozbywaniu sie niepotrzebnych rzeczy, promuja antykonsumpcjonizm /hm… byc moze wlasnie wymyslilam to slowo J… a przeciez wystarczy pojechac do Indii, do Mongolii albo do Kolumbii, udac sie na prowincje i wejsc do pierwszej lepszej chaty, aby przekonac sie, ze Banki Czasu, recykling i minimalistyczna moda swiatowa maja sie bardzo dobrze od wielu wielu lat!

Ja w kazdym razie czuje sie na topie, trendy i very jazzy.Ide dac kotu mleka (w plastikowym pojemniku po serku- recykling pelna geba! Z pojemniczka – miseczka!), a potem poprosze Jaime, syna Dilsy zeby wyrzucil suche liscie z patio. Ostatnio jadl moja lasanie ktora robilam ponad godzine, wiec teraz te liscie przez godzine… Gdzie podzial sie rejestr godzin? Ojej musze zalozyc nowy zeszycik! Ale poniewaz minimalizuje i ograniczam potrzeby, to zeszyciku nie zaloze. My tu bowiem mode wyprzedzamy  i godziny gromadzimy w pojemniczkach po serku.

Jesli jakas gazeta bedzie chciala o tym napisac – jestem do dyspozycji. A teraz juz naprawde… to mleczko dla kotka… Pa!





Bez lukru (i bez orgazmu)

2 06 2012

Naszla mnie otoz dzis nocna pora taka niesmiala chetka, zeby opowiedziec Panstwu o orgazmach. Moich top one-ach tudziez the bestach. Najlepszych w zyciu. Albo nie, moze lepiej zamiast dzielic sie takimi szczegolami z zycia intymnego, raczej pochwale sie, ze schudlam i waze 57 kilo. Co nie jest szczytem marzen, ale i tak – jak sie odsztafiruje –  wygladam, tak ze… Nie. To tez nie jest dobry temat. To moze – o pogodzie? O warunkach atmosferycznych? Ze pieknie jest, cieplo i bajobongo palmowe liscie mnie wachluja?

Nie. Nie jestem i nigdy nie bede typem fejsbukowym, sory gregory, mam w nosie promowanie siebie samej, pompowanie ego i beznadziejne przechwalki. Blog to juz szczyt moich mozliwosci ekshibicjonistycznych, ale przeciez wiadomo nie od dzis, ze na nim tylko szczatki jakies wlasne publikuje i to z coraz mniejsza ochota…No dobra, przyswoilam z oporem wreszcie,  ze na “fejsie trzeba byc”, a juz zwlaszcza jak sie cos otwiera (np. Biuro Podrozy) i to cos chce sie wypromowac (wiec oczywiscie namawiam – wyszukajcie  fanpage Jungle Tour i polubcie go czy co tam sie robi… zeby podbic sobie statystyki…., no ale polubcie polubcie, nie zwlekajcie!). Zatem – na fejsie byc trzeba i oglaszac co ma sie do sprzedania, albo ze sie szuka pracy. OK. Panimaju. Mozna tez wrzucic fajna piosnke, ciekawy artykul albo smieszny filmik, w tym tez zlego nic nie widze i sama sie tak czasem zabawiam milo. Kilka fajnych rozmow z Tygodnika Powszechnego, ktorego jak sie Panstwo domyslaja w Kolumbii nie przegladam regularnie – przeczytalam dzieki temu, ze ktos ze znajomych polecil je na fejsie.  Hyde Park, tablica ogloszen, koncert zyczen – tym dla mnie jest fejs i tym tylko pozostanie.

Ale nijak nie moge pojac upodobania do zamieszczania tam postow o takiej tresci – uwielbiam pracowac w ogrodzie! I fota ogrodu i laska w hamaku. Albo: upieklam pyszne pierniczki! Fota na dowod. Albo: uwielbiam te leniwe poranki nad Baltykiem i fota laski w bikini biegnacej o wschodzie slonca po plazy. Sa jeszcze takie: upolowalam super kiecke za pol darmo!  I oczywiscie obowiazkowo kiecka wisi na FB. Dostalam delegacje do Hollywood. Oto ja i Myszka Miki! Skoda ze obie nie w hamaku byloby wash and go! O rany, mozna tak bez konca.

Jakos nie znajduje tresci przeciwnych: Np. Mam dzis okres i chce mi sie plakac bez powodu. Mialam dzis beznadziejny seks, po ktorym moj facet nawet na mnie nie spojrzal. Moj stary wrocil wczoraj na bani i obrzygal caly kibel. Nie kreci mnie juz moja zona i jak sie bzykam, to zawsze odwracam ja tylem, zeby bez przeszkod moc wyobrazac sobie, ze to Anna Mucha. Mam biegunke. Mam ospe wietrzna. Mam zylaki. Mam was wszystkich w dupie.

I stosowne foty na dowod… No, jak mame kocham, nie ma takich wpisow.  Wszyscy chodza na fajne koncerty, czytaja ciekawe ksiazki i artykuly,  maja przednie poczucie humoru, swietne i modne ciuchy i same ciekawe rzeczy im sie przydarzaja… rany, ale nuda. Wata cukrowa, lukier i jedna wielka sciema.

Dziekuje, ale mili Panstwo… nie wierze Wam (tym zalukrowanym). Szczesliwie moi znajomi z rzadka maja taka glupawke, ale sledze ja pilnie i wylapuje zawsze kiedy sie przydarza (a co ciekawe, przydarza sie notorycznie tym samym kilku osobom)…

Zatem tak, jesli o mnie chodzi: Stolec mam scisly, zdrowie w normie, choc mecza mnie okresowe klopoty z cera, schudlam 10 kilo i spadl mi biust, ale za to mam (prawie) talie osy, niestety przydaloby sie umiesnic cialo, ale jestem za leniwa na cwiczenia, wkurzaja mnie moje odrosty, ale nie mam czasu ani ochoty isc do fryzjera. Jestem okropnie leniwa i nigdy nie wywiazuje sie z obietnic danych samej sobie.  Nie mam sily juz do tych upalow, wcale nie sa fajne, sa meczace tak samo jak moskity. Nic mi sie nie chce i tylko bym wisiala w hamaku i czytala ksiazki, ale za to jeszcze nie placa (mi, bo innym jak wynika z Fejsa – tak). Nie mam szczescia do mezczyzn, za to mam talent do komplikacji niemieszczacych sie w normie europejskiej. Co np. oznacza ze aktualnie na stanie mam nie tylko psa, kota, golebia, iguane, ale i i dziecko.

Dziecko bylo nieprzewidziane jak zreszta wszystko pozostale, ale pojawilo sie w moim zyciu… i… jak wiekszosc z wyzej wymienionych zywotnych… po prostu zostalo. Dostalo jogurt, obejrzalo ze mna Mala Syrenke, a teraz spi i sni pewnie o rybim ogonie zamiast dwoch czteroletnich nozek.

Nowa ta sytuacja sprawia, ze o orgazmach nie za wiele mam Panstwu do opowiedzenia, o czym tu zreszta opowiadac? Krotka i intensywna reakcja fizjologiczna organizmu, ktora kazdy kiedys tam przezyl albo dopiero przezyje i nie wiedziec czemu, tyle emocji wzbudza napomkniecie o niej. A dziecko? Dziecko, w ktore sie wpada nagle i ostatecznie? Dziecko lat cztery i pol, dodam- KOLUMBIJSKIE dziecko? Jedni pieka cudne pierniczki, inni sie bujaja w hamaku, a ja sie ucze obslugi malej kolumbijskiej dziewczynki.

Wiec  jesli bym miala cos napisac w konwencji NIEfejsbukowej, to bym napisala tak:

Ide spac, jestem zezwlok.  Nie wiedzialam ze dzieciur to taka orka. Zahetac sie mozna na amen. Dowidzenia. Pa, guten szlafen, buenas noches. Nastepne odcinki – niebawem.





Jeszcze inny swiat

30 05 2012

U Agnieszki F. To jeszcze nie bylo takie oczywiste. Bo ona nigdy nie byla taka jak ja. Ona nie byla z TEGO swiata, ona byla jak zza szkla, jak wycieta z kolorowej gazety. Agnieszka F. miala mlodziutka mame – modelke, ktora mieszkala z nowym mezem, a moze tylko chlopakiem w USA (co dla mnie brzmialo jak na Marsie), a Agnieszce rekompesowala swoja nieobecnosc drogimi i ladnymi zabawkami. Dla mnie wtedy, w glebokim PRL-u znaczylo to – rozowe kucyki Pony, lalki Barbie z ogromnymi domami, Kenem i blyszczacymi ubrankami, kolorowe pachnace flamastry, bajecznie fluorescencyjny piornik, rozowe gumki do scierania, ktore pachna tak, ze ma ochote sie je zjesc. Mialam siedem lat, kiedy Agnieszka zaprosila mnie do domu. Potem nie chcialam chodzic juz nigdzie indziej. Babcia mojej kolezanki (ktora kazala sobie mowic po imieniu!) zadbana, pewnie … 40-latka niewiele roznila sie od mojej mamy. Ale moja mama nie pachniala tak ladnie,  co tam mama! W kuchni u nas tak ladnie nie pachnialo! U Agnieszki zawsze dostawalysmy prawdziwe kakao i snickersy z Pewexu, czasem jakies zagraniczne chrupki na mleku… Ale najlepszy byl wcale nie caly sliczny-zagraniczny pokoj Agnieszki na pieterku, tylko salon, na parterze. Tam stalo… pianino. A moze nawet fortepian, kto to dzis pamieta?

I czasami Agnieszka grala proste melodie, a i mi dawaly z babcia pobrzdakac. To bylo naprawde cos! Agnieszka mieszkala w willi przy jeziorku czerniakowskim. Czasami wychodzilysmy do ogrodu i lapalysmy muchy do sloika. Potem zakladalysmy dziennik zachowan kazdej muchy opatrzonej stosownym imieniem. Zeby zobaczyc co sie stalo, do sloika wpuszczalysmy czasem pajaka, a innym razem – ose. Nie zazdroscilam Agnieszce tego jej zycia, bo bylo ono tak dalekie od mojej mebloscianki i rozkladanego tapczanu w naszym 52 metrowym mieszkaniu w szarym wiezowcu, ze po prostu… no nie dalo sie tego porownac w zaden sposob.  Cieszylam sie, ze moge do niej chodzic po szkole i bawic sie jej slicfznymi lalkami. Czasami zabieralam moje misie, ale one nie miescily sie do tych plastikowych domkow firmy Mattel. Marzylam po cichu, ze kiedys moze jak bede duza… tez bede miala takie ladne czarne pianino.

Zylam tak pogodzona poki co, ze u mnie nie ma ani codziennej porcji kakao ani pianina nie ma… az do urodzin Magdy G. Wtedy bylam juz starsza – moglam miec 12 lat i powoli rodzilo sie we mnie poczucie estetyki, chcialam miec ladne ubrania i ladny pokoj. Ale moi rodzice nie byli artystami, raczej osobami pragmatycznymi i oszczednymi, zatem zadne fju bzdzju nie wchodzilo w rachube. Jesli pojawialy sie pieniadze to na zamiane malucha na poloneza,  a nie na jakies kolorowe mebelki do pokoju corki. Kiedy na urodzinach Magdy G. zobaczylam palace sie swieczki w bialych swiecznikach, bukieciki suchych kwiatow, kolorowe dywaniki i obrazki na scianach, lalki wydziergane na szydelku, wszystko urzadzone z wielkim smakiem i wyczuciem (tata Magdy byl dzwiekowcem  w zespole rockowym, a Mama pracowala w teatrze) – cos we mnie peklo. U mnie w domu nie bylo mowy o swieczkach (bo to niebezpieczne) jakas serwetke skads wyszarpalam, ale przy tych sklejkach z glebokiego PRLu to wszystko wygladalo … jak sobie mysle o tym – nadal ponuro. A rodzice byli zli, ze takie glupoty po glowie mi chodza.

Na szczescie chwile potem zaprzyjaznilam sie z dziewczynkami, ktora oprocz tego ze sluchaly Bajora i Grechuty, to czytaly juz Stachure (ich mama byla polonistka, a tata dyrektorem kolei), to rowniez powoli zaczynaly… pankowac. Szybko i ja wsiaklam w stylistyke KSU i Kobranocki, Tiltu, Armii i tym podobnych. Swieczki zostaly, ale wloczkowe lalki i spadly na sam dol mojej listy MUST HAVE, za to pojawily sie inne potrzeby – skad mialam niby zdobyc skorzany plaszcz i glany? Bylam drobna i mala i wojskowe buty byly dla mnie za duze. Jak sie ma 13 lat, to sie nie pankuje tylko gra w gume. Rzeczywiscie na Robreggae wydawalo mi sie, ze jestem jedna z najmlodszych, krzyczacych: UWOLNIC SLONIA! Do Jarocina nigdy nie pojechalam. Rodzice twardo zabraniali.

Inny swiat, na prog ktorego podczas swojego dojrzewania wchodzilam, wciaz platal mi figle. Byl taki – owaki, zawsze jednak tak do konca – niedostepny. Zmienialy sie dekoracje, zmieniala stylistyka, ale jedno pozostawalo niezmienne – szok jaki kilkakrotnie w dziecinstwie przezylam, gdy docieralo do mnie, ze zycie urzadzic mozna sobie na 1000 sposobow! Tyle roznych drzwi mozna bylo otworzyc!

Nieposlednia role odegrala w tym Gabrysia, dziewczynka juz nie tyle z rodziny inteligenckiej, co artystycznej. Tata to znana postac ze swiata literatury i filmu,wykladowca lodzkiej filmowki, a mama – malarka. Rodzina, u ktorej herbate pijalo sie w porcelanie, koledowalo w drugi dzien swiat, rozstawialo sztalugi na pieterku, a telewizor zamykalo w rzezbionej szafce…znow przez pewien czas byla dla mnie jakims niedosciglym wzorem z innej bajki. Wiele razy czulam sie jak Cypisek w dobranocce o Smerfach, albo Pszczolka Maja, ktora zawedrowala do filmu o Shreku. Inny swiat, inna stylistyka, inne wszystko.

A dlaczego o tym pisze? Nie, nie zebralo mi sie na wspominki, po prostu obserwuje Dilse (siostre Endera, ktora pracuje ze mna w Casablance) i wiem, ze ona teraz przezywa cos podobnego. Zycie jej nie oszczedzalo, rodzice nie rozpiescili (ojca zabito na ulicy gdy miala kilka lat, a matka… matka miala kolejne dziesiatki dzieci). Dilsa uciekla z domu, gdy miala 14 lat, cztery lata pozniej urodzil sie juz Jaime, jej syn. Nie ma i nigdy nie bylo przy niej zadnego mezczyzny, a jednak dzis Dilsa ma dwojke dzieci i nadal wierzy w milosc. Ale przede wszystkim wierzy w to, ze musi przetrwac i trzymac swoje dzieci z dala od wszechobecnego zla, narkotykow, zlych ludzi. Innych priorytetow nie ma, bo najzwyczajniej na swiecie – nie stac jej na to. Nikt nigdy niczego Dilsie nie dal, matka moze jedynie przywiezie troche jajek albo sera z gor, ale i to – nieczesto. Jest jak jest. A raczej – bylo jak bylo. Bo weszlam w zycie tych ludzi i pozmienialo sie postrzeganie roznych rzeczy. Do tej pory Dilsa i Ender zyli jak ja i Agnieszka F.  Na granicy dwoch roznych swiatow, jakze odmiennych przeciez! Mieszkaja w miejscowosci turystycznej, Ender na dodatek jest przewodnikiem, wiec znaja zwyczaje cudzoziemcow, maja na ich temat wyrobione mniej lub bardziej stereotypowe poglady… Ale to zawsze bylo jakies zycie – odlegle, niemozliwe.

Gdy pierwszy raz Dilsa obserwowala jak podaje obiad, zamarla. Przygladala mi sie i… smiala sie ze mnie. Bo ja ukladalam marcheweczke na skraju talerza, obsypywalam salatke oregano, plasterki pomidorka kroilam w rozyczke… no zeby ladnie bylo. To jest w ogole niezrozumiale. W ogole. Choc teraz juz – bardziej. Przywykli. Ale sami jedza jak pies kasze . Micha pelna paszy. Umajen brak.

Gdy Szakira o maly wlos nie rozdarla mojej jedwabnej sukienki (mam tu taka jedna, na wszelki wypadek , dluga do ziemi, liliowa, z prawdziwego jedwabiu i szakira sie w nia zaplatala dnia pewnego). Wygadalam sie, ile kosztowala. Dilsa dostala palpitacji. Na wiesc, ze w Warszawie mialam pania do sprzatania, mimo ze mieszkalam na 40 metrach, na wiesc, ze moje perfumy sa oryginalne i kosztuja okolo 100 dolarow, na kilka innych takich wiesci… widzialam jak rosnie dystans miedzy nami.

Jak mozemy zostac przyjaciolkami, gdy ja z Bogoty przywoze dla Szakiry poslanie za prawie 150 zl, a to polowa tego, co moze zarobic w Santa Marta Dilsa przez… dwa tygodnie pracy!

Ile takich rozczarowan przezywa kazdy z nas na zupelnie rozmaitych poziomach? W liceum, w drugiej klasie, (bylo juz po pierwszych wolnych wyborach), pojechalismy z wycieczka do Kopenhagi. Cala klasa. Trzy dni, prom, dla wielu – pierwsza wyprawa za granice. Bylo fajnie, wesolo, mielismy po 15 lat, z pokladu patrzylismy na spienione morze, niewiele nam bylo potrzeba do szczescia. Ale Agnieszce B. potrzeba bylo, jak sie okazalo, gdy po pierwszym zejsciu na lad dostala regularnej histerii. Pochodzila z niezamoznej rodziny, ktora zlozyla sie na wyjazd Agnieszki na te kilka dni “na zachod”, pod warunkiem jednak, ze kazdemu cos z tego Zachodu przywiezie. Na prezenty dostala…. 15 dolarow. Nie wystarczylo to nawet na zadne fajne zabawki dla dwoch mlodszych braci. Mogla kupic cos taniego,  malo efektownego jednemu z nich. I to wszystko. Plakala, a my, lacznie z wychowawca – bylismy przerazeni. Dlaczego AZ tak bardzo to przezywa?

A ona po prostu skonfrontowala swoje wyobrazenia o zyciu, z zyciem samym. Z tymi 15 dolarami czula sie kims wyjatkowym, zdobywala zachod! A w stolicy Danii, nienajtanszym przeciez miescie swiata – byla zebraczka, ktora stac bylo na hotdoga, lody i pare paczek gum do zucia.

Wielu z nas, dzieciakow z tej samej klasy nie dostalo na wycieczke duzo wiecej pieniedzy. Tyle, ze od nas nikt nie oczekiwal prezentow. Moglismy je wydac na co chcielismy, plyte, slodycze, apaszke…  To i tak bylo juz cos! Nikt nie rozumial zalu Agnieszki, a ona pewnie nie mogla zrozumiec jak mogla tak dac sie podejsc, zeby uwierzyc w to, ze jest bogata.

Patrze na Dilse, na to jak tez i ona dala sie podejsc dwom facetom (mowie tu o autorach jej dzieci), coz, nikt jej nie kazal, na wlasne osobiste zyczenie jest samotna matka… Gdy czasem mowie cos o feminizmie, o prawach kobiet, o tym jak bym chciala byc przez mezczyzne traktowana… ona udaje ze rozumie, ale w duchu dziwi mi sie. Jak moge byc taka naiwna?! Zwiazek partnerski? W Kolumbii? Z KOLUMBIJCZYKIEM? Ona moze wierzy, ze sa tacy faceci, o jakich opowiadam, ale gdzies w kosmosie, zna ich z opowiesci, moze z filmow? Jak dinozaury. Tu zyje sie inaczej.

Dilsie jak wszystkim kobietom z wybrzeza marzy sie cudzoziemiec, ktory wywiezie ja hen, do lepszego zycia. I marzy tak, marzy… jak ja marzylam o tych serwetkach, swiecznikach, prawdziwych (a nie socjalistycznych!) lalkach Barbie. Nigdy nie mialam takiej prawdziwej Barbie, ktorej zginaja sie nozki i raczki. Kiedy rodzicow wreszcie bylo na nia stac, wolalam juz dekatyzowane dzinsy.

Rozchodza sie mi i moim kolumbijskim przyjaciolom drogi, nie da sie ukryc ani zakopac pod dywan faktu, ze pochodzimy z INNYCH SWIATOW.

Na szczescie tez – gleboko w to wierze – jest JESZCZE INNY SWIAT. Ktory kazdy sobie moze odkryc w dowolnej chwili i zrobic z niego odpowiedni uzytek.

Spiewa o nim Antonina Krzyszton, troszke nazbyt gornolotnie jak na moj dzisiejszy gust (i te straszliwe kiczowate wizuale!), ale poniewaz sluchalam Antoski jak mialam kilkanascie lat, to – na fali wypominkow ‘ niechze i ona zakonczy moj wywod o tym, ze

JEST INNY SWIAT.

http://www.youtube.com/watch?v=2KhS_ArouVs

A kto lubi z przytupem to moze posluchac innego mojego poboznego zyczenia. Z czasow dinozaurow, rzecz jasna…. :-)

http://www.youtube.com/watch?v=Okae5pyrwcY&feature=related





Nocny kowboj

2 05 2012

Ups. Prawie sie doigralam. Omal nie wyrzucili mnie z Kolumbii. Prawie pewnie tez w dziob nie zarobilam. Ale PRAWIE robi duza roznice. A mnie wkurwia nieprzytomnie bezprawie, chamstwo i macho jak z najgorszej reklamy Tequilii Sunrise (nie to, zebym cos miala do samej tequilii ani do jej ewentualnych reklam ale maczizmo wywoluje we mnie bardzo skrajne emocje, wiec prosze sie przygotowac na nieparlamentarne slownictwo , czytaj: bede tu dzis bluzgac az milo!). Ogolnie wkurzam sie latwo, taki wloski ze mnie typ. Ale nie do przesady, ot, troche sie zapienie, pogdacze i uspokoje. Kto wie, ten wie i bezpiecznie umyka w cien, zgodnie z madra maksyma: POJDE, POCZEKAM W KINIE AZ JEJ MINIE.

Drzewiej taka nie bylam, ale walecznosc we mnie narasta z kazdym dniem. Moze to jest tak, ze gen walki jest uspiony do czasu, a kiedy go zbudzic… hoho! Ja sie w zyciu nawalczylam niemalo i widac – weszlo w krew. Co ABSOLUTNYM; KOSMICZNYM, PANORAMICZNYM niezrozumieniem napelnia wszystkich Kolumbijczykow.

Bo w Kolumbii nie walczy sie o nic. Nie walczy sie o lepszy los (no moze nieliczni), nie walczy sie o swoje dobro, o swoje prawa, a siebie. Nie ma takiej opcji, Nie wbudowano.  Jest jak jest. Inaczej nie bedzie. To ja jestem walnieta, dziwna, przewrazliwiona i co tam jeszcze, bo we wszystkim widze jakies wydumane nieistniejace problemy. A przeciez problemow nie ma. Ze ktos ma mnie literalnie w dupie, ze ktos mnie okrada, ze ktos inny mi kasy nie oddaje, ktos kolejny opowiada nieprawde na moj temat, a jeszcze inny ktos sie spoznia, nie przychodzi lub zapomina, kolejne ktosie daja wadliwy towar, oszukuja albo klamia… Na to wszystko odpowiedz jest jedna:  Es asi. Jakby to ujac po polsku? TAK JUZ JEST. Plus ozdobne wzruszenie ramion, ze niby co? Czym sie tu podniecac? Ech, takie jest zycie… NO! FUCKING! WAY!

Tak juz jest i inaczej nie bedzie… dokad to cale leniwe i zepsute przez wojenne kokainowe historie i skorumpowane rzady, zastraszone spoleczenstwo bedzie mialo wszystko w dupie – NIC sie nie zmieni. Ze Rosja ma zla prase? Ze korupcja i mafie? No blagam, Rosja to jest kulturalna potega a mafie maja zasady, a ludzie … no owszem nie trzezwieja wprawdzie ‘ jak utrzymuje Hugo Bader, ale maja przynajmniej te swoja dusziszczypatielnosc i inne takie. Ze Polacy autostrady wybudowac nie potrafia na Euro? Kolumbasy nie potrafilyby wybudowac latryny, jak mi sie zdaje!

Ale moze ja wreszcie, po przydlugim wstepie przejde do meritum. Wkurwa przed sekunda zaliczylam takiego, ze Matko Bosko! Trzymaj mnie i nie puszczaj! Otoz…

Jak Panstwo pewnie nie wiecie, jestem sowa. Tzn. w nocy nie spie, a przesypiam upalne dni. Nie oznacza to jednak wcale, ze nocami nie sypiaja turysci i goscie Casablanki. Oni tak. Jak najbardziej. A przynajmniej-chcieliby. Bo jedni wrocili z Parku Tayrona po calodziennym trekkingu i – zmeczeni-maja ochote moze kilka godzin przekimac, a inni musza sie wyspac przed porannym lotem dokadstam, a jeszcze inni maja urlop, chca odpoczac i banalnie WYSPAC SIE . Ale nie. Nie da sie.

Casablanca uspiona. Noc czarna, srednio glucha, ale spokojna, ja na tarasie probuje zebrac mysli, co sprowadza sie do tego, ze juz mysle tylko o tym, zeby tak sie oddalic i przylozyc kudlata glowke do poduszki, gdy wtem… RYK. RYYYYYYK jak na rykowisku. Jakby glosniki godowaly. Jak nic! Przyjechali pod moj dom sprawdzac naglosnienie na Euro 2012, te co beda hymny nadawac. Ja wale! Jaki ryk, nie!!! Nie wierze. Po polnocy. Zaczynaja koncert jakis niedorobiony czy jak? Muzyka tego nazwac nie sposob! To juz nawet w Grzebaldowie  Dolnym maja lepsze naglosnienie na szkolnych apelach! Nie no, ci tutaj,  to w zasadzie maja BARDZO dobre. Zagluszyli wszystkie knajpy, wszystko i wszystkich, ryby z wody wyskoczyly, ja tez wyskoczylam z hotelu. I co widze ja? Fura, skora i komora. Czterech panow ze zlotymi lancuchami na klatach i z pyffkiem przyjechalo pszyszpanowac (bo przyszpanowaniem tez nie sposob tego nazwac, nawet podlug kryteriow Wolki Niskiej). Zaraz, zaraz, ale to tak wolno, tak bezkarnie w nocy ryczec sobie?! Wylecialam szukac szumnie zwanej tu Policji Turystycznej. Niech sobie panowie ida do domu albo do klubu i tam maltretuja swoje bebenki, ale moich MIERDA NIE!!!! Nie, bo nie. Bo zgody nie wyrazam. I to wszystko na ten temat!

No i tosz lece po ulicy jak ta nimfa, lece w poszukiwaniu policji, dolecialabym chyba na Bakczysaraju ostepy szerokie, ale zrobilam nawrotke. Pytam nocnych sprzedawcow swinskich uszu (tak, tak, pieczone sprzedaja noca pod moim domem). Tak wiec zadaje pytanie, gdzie tu najblizej policjant, zesz w morde! Pani patrzy i pyta: – A bo co…stalo sie cos?

To mowie ze nie, ale chcialabym tylko li i jedynie, zeby tamten pan, ooo tamten, co wciaga kokaine na parkingu, przyciszyl w swej laskawosci te ryczace, pierdzace i srajace glosniki w swoim BARDZO DUZYM CZARNYM SAMOCHODZIE.

– Ale dlaczego? Dlaczego bys tego chciala?– pyta sprzedawczyni.

-SLUCHAM? ZE JAK? CO PROSZE! PRZEPRASZAM; PRZEWIN; NIE ZAKUMALAM!!!! Jak to: dlaczego?! Bo jest srodek nocy, a ja nie mam zyczenia sluchac zle zremiksowanych kawalkow umpa umpa z pierdzacym basem na dodatek i niby dirty dancing. Mam zyczenie zapasc w sen. W CISZY!!!!!!!! Dobry powod? Wystarczajacy? Poza tym jak to??? To sie podoba? Tak ma byc? No wolne zarty!!! Jest po polnocy. Ja mam turystow i nie zamawialam ani boys bandu ani mariachi ani techno techno! Wiec: wypier..alac mi!, ale juz, ze sie tak w jezyku wroga brzydko wyraze. To nie jest glosna muzyka (ktora dociera do nas czesto i nie boli bo dociera z daleka i przed polnoca), to jest regularna masakra, ktora urzadzaja mi pod oknami czterej napruci goscie w swojej furze!!! Nie zapraszalam, wiec jazda, precz! Pojelabym i zdzierzyla koncert, az taka stara ciotka nie jestem, pojmuje full wypas w karnawale, salse dudniaca na kazdym roku i to nieszczesne ich valnneato, ale tych chamow zza sadyby – no, nie zdzierze!

– To sie trzeba przyzwyczaic jak sie chce tu mieszkac. – z godnoscia i wyzszoscia wzruszyla ramionami sprzedawczyni uszu i poslala powloczyste spojrzenie CZARNEMU SAMOCHODOWI. Och, gdyby to tak dla niej te glosniki wystawili!

Nosz, krew mnie zaleje, im sie to podoba! Podkreslam – ta “muzyka” nie grala. Ona RYCZALA rzezila i palila przewody. Oraz generowala niepojety dla mnie samej rodzaj wkurwa i natezenie bluzga, jakiego juz dawno, dawno nie zaliczylam. Wracajac do hotelu (nie spotkalam po drodze ANI JEDNEGO policjanta!!!) zagadnelam znajomego portiera:

–          To legalne jest, “#$%&Ñ$%XXXX##$?

–          Tak – westchnal.

Nie dalam wiary. Kwadrans zajelo mi dzwonienie na wszystkie mozliwe linie policyjne, oczywiscie nikt nigdzie nie odebral. Nie mialam wyjscia. ¨Ide! Ku…wa, ide!” I poszlam.

Poszlam do tych gosci, gadac z nimi, wyobrazacie to sobie? No i stoje w krotkich spodenkach i w bluzeczce z misiem koala, a oni tam, panie (haha!!!) tacy wyzelowani, pachnacy, sliczni, na bogato, normalnie figo fago balalajka show! Hijos de puta!… I ja sie pytam tego pierwszego, co sie nawinal, tzn. raczej wrzeszcze, ile gardla staje:

– Czesc!!!!Mam pytanie!!! Nie bola cie uszy????!!!!!!!!!!!

– Nie!!!!!!!!!!!

-A mnie tak!!!!! I wiesz, moglbys cos zrobic w tym kierunku zeby mnie nie bolaly!!!!!!!!

– ¿??

–          Na przyklad sciszyc to gowno!!!

–          Nie podoba ci sie?!!!

–          Nie!!!

–          To kto ci kaze tu byc?!!!

–          Nikt!!! Mam takie zyczenie!!! Jestem wolna, a to jest podobno tez wolny kraj!!!

–          Nikt ci nie kaze tu byc!!! Nie musisz tu byc. W Kolumbii!!!

–          Sluchaj no koles, jedyne czego nie musze w tej chwili, to sluchac tego pierdzacego na caly swiat chlamu!!!!!

–          To ja zmienie muzyke!!!!!!!!!!!!!!

–          Nie, przycisz ja!!!!

 

W trakcie rozmowy czy tez krzyku (nie dalo sie inaczej bo glosniki byly tuz tuz) otoczyl mnie wianuszek takich samych panow (przygladali mi sie jak misiowi koala, a moze to i jemu sie przygladali, wspomnialam, ze miala go na bluzce…).

–          Sluchajcie, ja mam tu hotel i moi klienci chca wzywac policje, wiec przyszlam do was zeby…!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

–          Nie musza wzywac policji!!! Ja jestem z policji…!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

(Nie…. Nie wierze… To jakis tani plagiat i tak juz kiepskiego filmu klasy C! )

–          Sluchaj, ale tak powaznie, tobie sie podoba jak tak ryczy ten glosnik?!!! Juz wszyscy tu wiemy, ze macie super woz, i naprawde fenomenalne glosniki i jestescie tacy maczo ze normalnie sikamy po nogach, to juz jest jasne, zalatwione, wiec juz nie musi byc tak glosno no nie?!!!!!!!!!!!!!!’

–          Nie podoba ci sie nasza muzyka?!!!!!!!!!!!!!!!!

–          Szalenie mi sie podoba, ale jakbys ja przyciszyl, to moze bym miala mala szanse ja wreszcie uslyszec, bo tak jak jest , to strasznie pierdzi!!!!!!!!!!!!!!!!!

–          Wiesz, my mamy inny gust niz ty!!!!

–          O tak, macie…

 

Nic nie wskoralam. Poszlam sobie. Usiadlam na tarasie i westchnelam ciezko. Nie, juz nie chodzi mi o poziom zbydlecenia tego gowniarstwa, raczej o brak JAKIEJKOLWIEK REAKCJI  na to, co panowie maczo soba prezentuja. To juz nawet nie jest kwestia strachu, tylko po prosto dzieciecej bezradnosci, braku wiary w to, ze mozna przestrzen i swiat wokol siebie zmieniac i dostosowywac do swoich potrzeb, oni tu sa na nizszym poziomie niz zwierzeta, wszak zwierzeta kopia sobie dolki i jamki, zeby miec wygodnie i odganiaja inne zwierzeta, kiedy te wredza, szkodza i molestuja. A tu nie. Jest jak jest. Inaczej nie bedzie… pomyslalam i… w tym momencie muzyka zamilkla. Wyniesli sie! Jakies 10 minut po mojej z nimi rozmowie!!! Nie do wiary! Chcialabym wierzyc, ze to za moja sprawa calle 10 ucichla i sen mogl splynac na Casablanke, lecz bardziej prawdopodobne wydaje mi sie, ze panowie po prostu mieli inne plany i zabrali swoja wypasiona fure w inne, bardziej im przyjazne miejsce, gdzie znajda zrozumienie i znajda dziewczyne nie w pizamie z misiem koala tylko w spodniach z fredzlami.

Na przyklad taka, jak te tu:

http://www.youtube.com/watch?v=XC5acIFq9rU

 

Koncze, musze napic sie ziolek na uspokojenie!!!





Jak powstrzymać Ponurego Siepacza?

18 04 2012

Gadać mi tu zaraz, kto z Szanownych Czytaczy zgłosił mnie do konkursu Dziennikarz Obywatelski Roku (organizuje toto portal Wiadomości 24 czy jakoś tak…). Pisza do mnie, że mam potwierdzić zgłoszenie ale wszak jam niewinna i nicziewo nie sdiełała!  Kary nie będzie, ino ciekawość mnie zżera, najbliżsi się wypierają, zatem… proszę o odzew w komentarzu albo na priva, no please, please, nie trzymaj mnie Dobry Czlowieku w niepewności dłużej.

A tymczasem… tymczasem jest środek nocy a ja nie mogę spać bo czterech w sztok pijanych Szwedów ogląda mecz i o pierwszej w nocy każde zagranie co to po szwedzkiej pijanej myśli jest – nagradza brawami. Jak zaczną śpiewać o Wikingach to się pochlastam!

Żeby odwrócić myśli od ludów pólnocy podzielę się zatem tu i teraz z Państwem moją bolączką. Otóż chyba o dyzi (wpis poprzedni) napisałam w złą godzinę ;-( Dyzia zniknęła na amen i ten fakt akurat napawa mnie bólem bardzo umiarkowanym, ale to moje narzekactwo, że papużki świergolą i iguany zżerają naszego orzecha wywołało niechybnie wilka z lasu. Nie dociera to do mnie, ale… przedwczoraj nawiedził mnie właściciel i oświadczył, że zamierza drzewo… nie. Nie podlać. Nie nawozić. On je zamierza ŚCIĄĆ!!!

I nie będzie już szelestu listków, gdy w upalne poludnie wisi się w hamaku, nie będzie w innej – szarej godzinie ptasiego radia, nie będzie porannych pobudek, wrzeszczących ar, arii ani treli, ani wycia i trzepotania gałęziami gdy wicher duje. Będzie martwa cisza. Zniknie cień, energia i dusza tego domu. Wykastruje się kawał historii ((drzewo ma około 200 lat). Mam ograniczone pole ruchu. Drzewo rośnie w domu szanownego pana wlaściciela Ponurego Kostucha-Mordercy Orzechowych Arboli, a jak wiadomo wszem i wobec: wolnoć tomku w swoim domku. Organizacje ekologiczne? Zanim ruszą palcem (maniana) drzewo już dawno zamieni się w deski. Sprawa jest prosta, orzech się rozpanoszyl nad dachem i pod ziemią – co oznacza, że korzeniami może naruszyć fundamenty. Na razie chyba nie narusza, żadnych wstrząsów tu nie notujemy. Co mi zostało? Zaklinam, błagam i nawołuje o litość, powoli zaczynam się czuć jak brodaty druid. A może się przywiązać do orzecha jak w Dolinie Rospudy brać czyniła? Ale znając Ponurego Siepacza– zetnie drzewo razem ze mną na jego czubku, nie patrząc na nic. Żal mi życia, serca domu, mam nadzieję, że duch drzewca będzie się mścił na mordercy a nas po – nieuniknionej jak sie wydaje -śmierci nadal chronił.

http://www.google.com.co/imgres?hl=es&biw=1366&bih=667&tbm=isch&tbnid=UmnBsQ75WPnE2M:&imgrefurl=http://pl.lotr.wikia.com/wiki/Drzewiec&docid=Oxn2L3DG0wJv8M&imgurl=http://images.wikia.com/lotr/pl/images/a/a0/Drzewiec.jpg&w=315&h=400&ei=RBOPT-yxMcm1twfMns33Cw&zoom=1&iact=hc&vpx=379&vpy=126&dur=10&hovh=253&hovw=199&tx=109&ty=139&sig=101951047933704840080&page=1&tbnh=146&tbnw=115&start=0&ndsp=20&ved=1t:429,r:1,s:0,i:63

Jeszcze jednak nie tracimy nadziei może moje wiedźmińskie moce powstrzymają złego Siepacza Drzewców? A może ktoś ma jakiś pomysł, takie drzewo to przecież zabytek, kto wie, może posadził je jakiś przezorny i sympatyczny wąsaty hiszpański diuk w nadziei, że przyszłe pokolenia znajdą w jego cieniu (drzewa, nie diuka, choć w sumie jeśli diuk się już tu gdzieś rozłożył to również można by rzec, że i w cieniu diuka chyba…) ciszę, spokój i schronienie? I otóż znajdowały. Aż po dziś dzień.

A żeby tak cie drwalu niedzielny wszystkie ary obsrały!!!





Jutro będzie futro czyli jak walczę z MANIANĄ

29 03 2012

No dobrze, już dobrze, dobrze, przecież piszę! A że rzadziej nieco? To co, miałam tu Szanownych Państwa stekiem bluzgów zalewać? Ja rozumiem poszanowanie dla obcej kultury, tolerancyjna jestem bardziej niż Stanisław Sojka i ogólnie przyswajam takie fakty, że jak się wylądowalo 11 000 km od kraju to za cholerę nie bedzie tak jak w kraju, mowy nie ma. Ale że będzie aż NIE TAK jak w kraju to sobie wyobrazić nie mogłam, ano nie. Ale już mogę. Na własnej skórze testuję, jak bardzo może być… inaczej. Boszszszszsz!!!!

Przez minione dwa miesiące bawił u mnie Sen ior Tato (vel Capitano), jak lubiła o Nim mówić hispanojęzyczna ekipa Casablanki. Tata wykazuje poważne tendencje do organizowania, zarządzania i planowania i tu się facet złapał w pułapkę. Tata zapomniał nieco, że nie wylądował w zorganizowanym do bólu Zurichu, ani innym zadbanym Wiedniu, gdzie ludzie na schodach ruchomych ZAWSZE ustawiają się po prawej stronie, a zegarki ani się nie spóźniają ani się nie spieszą, otóż Tata wylądował w Cartagenie de los Indios a potem lądem przybył do portu zwanego Santa Marta nad którą unosi się wielka straszna i zębata MANIANA!!!!!!

Maniana jest z nami cały czas, nie opuszcza nas ani na moment, dusi, przyciska mnaianowym kolanem i poprawia jak Chuc Norris. Nokautuje nas z półobrotu, ćwierćobrotu i w ogóle nawet bez obrotu!!!!

Nie, nie opiszę w tym miejscu wszystkich manian na jakie narazilismy się, chcąc odrobinę doprowadzić Casablancę do ładu, ale może streszczę to krótkim Taty komentarzem: Boże, czego się nie dotkną, to wszystko spieprzą!!!

To może dla przykładu historia o kapliczce (wcale nie najbardziej hardcorowa, ot taka tam całkiem przeciętna sobie przygoda jakie przytrafiają się mi każdego karaibskiego dnia).

Otóż otrzymałam w prezencie od Taty piękną figurkę świętej Marty nomen omen patronki restauratorów i hotelarzy między innymi. Tata zarządził przy tym, że trzeba by kobitę gdzieś ustawić stosownie  do jej świętobliwej pozycji, toteż uzyskawszy już kruche porozumienia czy będzie sobie Marta wisiała na drzewie (nie) czy na jednej ze ścian patio (tam własnie będzie), ochoczo i radośnie pomaszerowaliśmy do stolarza. Stolarz mieszka za rogiem i znany juz mi był z nieco przydługiego wytwarzania dwóch prostych ławek do restauracji w Miramarze oraz z maślanych oczek, w których z latwością dostrzec można denka od butelek po rumie… toteż nieśmiało zoponowałam, że może innego stolarza by tak przyskrzynić, a z tym ślamazarą się nie zadawać.  Uległam jednak argumentom, że teraz naprawdę zadanie ma łatwe, gdzie będziemy łazić po mieście jak on za tym rogiem, no w sumie… dużo do roboty mu nie damy. Domek zbudować mały, ot, coś jak budka dla ptaka, tyle że dużego ptaka, a tak w ogóle nie dla ptaka tylko dla świętej. To miał być zwykły domek – kilka desek i juz, potem pomalować i finito. Pan przyjrzał sie nam kaprawymi oczkami i wypalił, że zajmie mu to… pięć dni!!!

Człowieku, będziesz dopiero sadził to drzewo z którego nam kapliczkę wystrugasz? Dobra nie ma co się podniecać, bo ciśnienie i tak skacze, ma być na wtorek, tak? – Na wtorek ale wieczorem – zastrzegł rezolutnie, pewnie przewidując porannego kaca. No dobra, niech ci będziu leniu kolumbijski, ale na wtorek ma być i basta. Na wszelki wypadek powiedziałam że kapliczka leci z Tatą do Polski więc poślizgu być nie może i że jak nie będzie na wtorek to uduszę. Nie no… na wtorek to będzie, pani szanowna. Na pewno i już.

No i we wtorek dzwonię i pytam, o której mogę odebrać. A pan na to, że już todo bien, ale musi pomalować, no i niech sobie przez noc wyschnie. Czyli rano W ŚRODĘ mam się zjawić. Ufff, ok, dobrze, dobrze, przecież to bylo do przewidzenia, wszak  jedna noc mnie nie zbawi, (choć teoretycznie i podług klamstwa mego, w środę to kapliczka miala już lecieć niby do Polski).

Dobra nasza. Mamy środę. Dzwonięokoło południa do dziada-niedojdy i pytam czy wyschła już. I co słyszę? Że NIE wyschła. Bo NIE pomalował. Bo farby zabrakło. On teraz nie może, musi pójść coś, gdzieś kupić, więc maniana … przerwal mu mój ogłuszający ryk. ŻADNE MANIANA!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! @$%&^**)()*^$%#$@#@@#$%^&*(*~~~~~~~~~~~~~~~~~~!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

MA BYĆ DZIŚ!!!!!!!!!!!!!!!!  DZIŚ! W MORDE ŁAJZO DZIIIIIIIŚŚŚŚŚŚŚŚŚŚŚŚ!

No to stanęło na tym, że dobra, dziś, ale wieczorem. I tak koło 17 siedzę sobie nad talerzem zupy z pływającą kością i nagle… coś mnie tknęło. Jakaś jasność spłynęła do mojej skołatanej ślicznej główki. Rzuciłam zupę precz i oznajmiłam towarzystwu hehe ze złym i złośliwym uśmieszkiem, że ja teraz wezmę pieska i pójdę na spacerek, a przy okazji tak hehe na momencik, ot jakby przypadkiem zajrzę do stolarza i obejrzę to cudo, które juz pewnie dosycha. Hehe.

Jak rzekłam, tak uczyniłam. Teraz będzie najlepsze, proszę odłożyć popcorn i kanapki i czytać z uwagą!!!

Wchodzę. Ciemna izba, walają się jakieś dechy, dwóch nieco wczorajszych starych Kolumbasów buja się leniwie a jakże w fotelu i ogląda Manueli los utracony sezon 22 odcinek 790, a jak tak ich zachodzę z boczku i grzecznie mówię, że tak sobie chciałam popatrzeć na tę moją kapliczkę, bo ona już pewnie może nawet wyschła, to bym ją zabrała, a jak nie to za godzinkę przyjdę, no ale taka ciekawa jestem jak wyszła, to gdzie ona jest, bo coś na wierzchu jej nie widzę. (hehe). Jeden dziad wstał i uciekł (ten większy), a mniejszy schował się za wielką szafę. I mówi: Eeeee… nie, nie. Jeszcze nie wyschła. Później pani przyjdzie a może… maniana?

Maniana powiadasz robaczku? Dupa nie maniana!!!! Pokazuj kapliczkę albo giń!

-No kiedy nie ma. Jeszcze nie ma. – zapiszczał zza szafy.

-No ale CHYBA COŚ JEST?

-No kiedy… nie ma.

-Jak nie ma? Tydzień prawie czekam, przecież miała być na przedwczoraj, a ty jej łachu jeden, zlamasie, kutafonie latynoski psie łajzo pijusie glupi drwalu NAWET NIE ZACZĄŁES DZIERGAĆ?!!!!

-Yyyyyy… maniana. Na 100 procent na maniana.

No i tak…. Dojechała wreszcie po licznych interwencjach Endera, moich, Dilsy oraz groźbie, że kapliczki nie chcę, ale za to zabieram sobie szafę a w ogóle to jutro przyślę księdza, żeby wiedział jak jego parafianie traktują świętą, gorzej od wróbla czy innej papugi, nawet jej budki nie są w stanie sklecić z pięciu desek. No i chyba na koniec ta groźba, że ksiądz sam zawita w progi pijanego stolarza zadziałała.

Kapliczka wisi (krzywo oczywiście, bo jak można było ją w Kolumbii zawiesić prosto?), natomiast szafa, której nie wyniosłam w ramach zadośćuczynienia od leniwego kłamczuszka, a którą zakupiłam w NIBY NORMALNYM SKLEPIE, jedzie do dziś. Od 8 dni. Po trzech przyjechała wprawdzie, ale czarna a miała być de color caramelo. Nie chcę czarnej. Proszę zamienić. Tak, tak, maniana. Brakuje tylko… trzeba pomalować, jedna część… coś tam coś tam…

I tak bawimy się w Manianę, można też grę tą nazwać Człowieku Nie Irytuj Się. Jest dużo bardziej emocjonująca od Chińczyka, powiadam Wam.





Grzybek tu, grzybek tam… ty go nie masz, a ja mam!

11 03 2012

No wlasnie sek caly w tym, ze ja go NIE MAM!!!!

To koniec! Po ostatnim sloiczku grzybkow marynowanych zakitranych na CZARNA GODZINE pozostalo juz tylko wspomnienie. Wnioski? Czarna godzina nadeszla!

Nie bylo mnie przez chwile na blogu, ale juz wracam. Spiesze doniesc wszystkim zaniepokojonym ze zyje i… chcialabym napisac: mam sie niezle, ale z tym akurat ostatnio roznie bywa.  Nie przepadam za ludowymi madrosciami w sylu: fortuna kolem sie toczy, czy tez: raz na wozie raz pod wozem, no ale co zrobic, jesli takie wlasnie banaly najlepiej oddaja stan ducha i stan ogolny?

Grudzien mielismy pracowity i wesoly – z czworka przyjaciol z Argentyny (w tym z Piratem z Karaibow www.sebi-che.com/blog) remontowalismy bude zwana Casablanca. W styczniu nastapila kleska urodzaju, potem przyjechal Tata, ktory natychmiast wzial we wladanie kuchnie ze skutkiem natychmiastowym: 5 kilo w gore i pasibrzuchy sa wsrod nas!  I wszystko byloby dobrze, gdyby pewnego dnia nie przyszla do mnie Dilsa z niepokojacym komunikatem: Wiesz, mam wrazenie, ze ta rodzinka uciekla.

Rodzinka. Mama lat dwadziescia kilka, tata podobnie i trojka dzieci lat od 5 do 2. Mieszkali prawie miesiac, wypiekalam im pizze prima sort jak ta lala –  4 staggioni y mexicana, dzieciom czekolade sie warzylo i jajeczka sie sadzilo na sniadanie, fiki miki, i figo fago, kompy okupowane, wrzaski i wojny podjazdowe na patio uskuteczniane (pistolety na wode)… az tu pewnego dnia… nie wrocili na noc. No niby nic takiego, zdarza sie wszak,  ze zabaluje jeden z drugim i nie wroci,  zlozywszy swe zwloki na lonie jakiejs przygodnej chiki, ale tak z trojka malych dzieci? Swiatelko sie zapalilo. Palilo sie juz od tygodnia, gdyz rosla w trybie szybkim suma na rachunku, a wszak jestesmy w Kolumbii, ostroznosci nigdy za wiele itd…, wiec narodzila sie mysl: moze by tak przycisnac kolanem, co by familia uregulowala swoje dlugi? Po dwoch podejsciach (si, si, maniana, maniana) familia tajemniczo zniknela. Weszlam z kopa do pokoju. A tam walizki puste, syf, malaria i karteczka: nie mamy pieniedzy, przykro nam, niech bog wam blogoslawi.  Sweet!

Ze jak? Ze Bog? Nosz mierda, puta, fuck, a nie zaden bog! Ooo, jakze sie poruszylam niezmiernie! Do tego to stopnia, ze zamiast do kosciola pognac, pytac boga czy faktycznie mi blogoslawi, wsiadlam do taksowki i pojechalam z rzeczona karteczka (dowod rzeczowy, tak czy nie??) na posterunek policji, co – jak tak sobie o tym teraz pomysle – musialo byc dla miejscowych posunieciem wielce zabawnym. Ot, cos w stylu Jasia Fasoli albo Monty Pythona. Taki czarny polski humor. O posterunku policji, na ktorym sie dowiedzialam, ze dopoki  w gre nie wchodzi zabojstwo, to raczej nie ma co liczyc na to, ze sie ktos mna zajmie, czyli ze dopoki mnie nie zaciukaja to mnie w dupie maja…. (przynajmniej uczciwie postawili sprawe), o tym jak w serwisie komputerowym sprzedano moj twardy dysk z cala zawartoscia (mam kompa dziewiczego jak nowicjatki u urszulanek, albo i lepiej…nawet – jak widac – znakow polskich nie mam bo i po co mi one, co nie?) o tym, jak okradl mnie niby dobry znajomy, o napadach dziesiecioletniego Carlosa na Casablance i o tym jak ukradl stanik Agnieszce, o tym ze kot mnie podrapal jak spalam, o tym ze Szakira ma cieczke i regularnego swira prokreacyjnego, ani o tym, ze nad powala urzadzily sobie domek nietoperze (scislej mowiac, w pokoju Taty, ktory to jest zdania, ze futrzaki fruwajace mu nad uszami noca to 100 procent wampira w wampirze), o tych mniej i bardziej ciekawych przygodach – nie napisze. Bo co se bede zdrowie, watle i tak,  psuc?

Walecznosc powoli mnie opuszcza i wreszcie dociera do mnie, ze to JA, JA , JA SIE MUSZE DOSTOSOWAC, a nie oni. Kolumbia nie lezy w Europie, a ja nie wychowalam sie na Haiti. I albo sie dotrzemy, albo… nie. Z tym, ze jak na razie docieram sie TYLKO ja do kontynentu, kontynent jakos uparcie moja obecnosc ignoruje, moje zale, moje potrzeby ma za nic.

I jeszcze teraz te grzybki… Zero nul. Ani jednego marnego grzybaska!!! Ksiazek tez juz nie mam, tez wszystkiem zjadla. Chyba sobie usiade w katku i zaplacze cichutko nad mym marnym indianskim losem. I nawet nie moge pocieszyc sie kolejna madroscia ludowa, ze jutro zaswieci slonce. No zaswieci, zaswieci, przeciez wiem! I to jak zaswieci! 40 stopni w cieniu! Ech!





Make to, co lubisz najbardziej

7 01 2012

Najgorsze co może się zdarzyć osobie piśmiennej to uświadomienie sobie, że na każde bezosobowe, ale wszak nieuchronne pytanie systemu windows: czy chcesz zachować zmiany w pliku? – zawsze odpowiada: NIE.

Tym razem też nie.

A w skrócie: wczoraj żołnierze w górach Sierra Nevada znaleźli i zabili bossa ugrupowania Autodefensa, paramilitares zapowiedzieli odwet i oświadczyli, że każdy, kto otworzy tego dnia warzywniak, restauracje, sklep z butami albo ze spinaczami biurowymi – nieważne z czym tam… – zginie marnie.

No to nie otwieramy. Miasto sparaliżowane. Spadł na nie blady strach. Ludzie boją się, że wszystko wróci. Ja myślę, że nie wróci, nie teraz. Bez sensu przecież atakować wtedy, gdy wróg czuwa a myszy uciekły przed kotem. Przygotują jakiegoś konia trojańskiego, jak nic.

Santa Marta jednak sparaliżowana. Terror strachu. Już drugi dzień siedzimy w domu i szyjemy kolorowe patchworkowe poduszki. Malujemy ściany na biało, a drzwi na błękitno, żeby było naprawdę jak w Casablance. Nie wychodzimy na ulice. Masa ludzi w hotelu, na szczęście sami fajni, słuchamy francuskich coverów Manu Chao i Sjesty Marcina Kydryńskiego, robimy sobie zdjęcia, opowiadamy bajki o innym świecie, zabawiamy małe dzieci, rzucamy zwierzątkom piłeczki, gramy na gitarze i nie wierzymy, że ludzie, którzy na motorach w kominiarkach z bronią w ręku przejechali przed chwilą przed naszym wesołym hostalem i grozili cywilom bronią… no naprawdę STARAMY  SIĘ NIE WIERZYĆ W TO, że oni istnieją naprawdę.

Make love, not war.

A uprzedzając pytania, czy boję się i czy chcę wrócić, odpowiadam: NIE

LULLABY. Mimo wzystko.

Śpij jak najdłużej
Umiem już długość twoich snów
Spij – nim obudzisz się
Zapach twój zapamiętam znów

Póki mogę kłamię i pomijam wilka
Potwór nie jest wrogiem. nie zabija smok
Póki mogę kłamię że czarownic nie ma
Nie obcina palców małym dzieciom nikt

Chciałabym uwierzyć w to co mówię
Zanim wytłumaczę ci zrozumieć
Czemu w życiu jest o wiele gorzej nam

Więc zacznij chodzić
Chociaż wiem że przewrócisz się
Ja zaczaruję świat
Zanim on rozczaruje cię

autor: Anna Saraniecka
kompozytor: Renata Przemyk





Latający prezent

23 12 2011

Niniejszym informuje, od wczoraj do Bogoty można z Warszawy dolecieć z Lufthansą za około 2 tysiące zł (ida i vuelta!). Wszystkim, którzy wybierają się w tym roku do Kolumbii radzę KORZYSTAĆ! Do kwietnia trwa u nas pełnia lata!

No i wesołych świąt Państwu wszystkim Czytającym życzę ;-)!