„Język głuchoniemych nie ma konotacji graficznej i tworzony jest w przestrzeni”, a jednocześnie istnieje techniczny język niektórych chińskich kaligrafów, któremu nie odpowiada żadna forma ustna. Istnieją plemiona, które twierdzą, że należy milczeć, bo słowa zużywają świat. Ludzki słuch nie znosi ciszy, więc jeśli nie wyłapuje niczego, sam generuje szum”.
Od czasu pewnych dramatycznych zdarzeń w moim życiu, zaczęłam przywiązywać wielką wagę do milczenia. I do oszczędnej ekspresji. Najchętniej, gdybym mogła, porozumiewałabym się matematycznymi wzorami lub językiem Wittgenstaina. Niestety nie potrafię.
Bywa to moje odkryte niedawno zamiłowanie męczące dla restauracyjnych gości, bo wylewna nadmiernie nie jestem. Nieprzysiadalna raczej bywam. Choć nie zawsze. To zależy wszak, kto przysiąść się chce.
Ostatnio opowiadałam o najbliższych mi tu ludziach. Takich, z którymi nawiązałam prawdziwy kontakt.
Wymieniłam trzy. Tinę, Klausa i Endera.
To z nimi „najlepiej mi się gada”.
Z tym, że Tina jest głuchoniema, Klaus mówił tylko po niemiecku, w którym to ja języku znam kilka słów rodem z filmów o drugiej wojnie światowej, a Ender wychował się wśród Indian Koguis i tak jak oni ekspresję ma w zaniku.
Tak więc nie o słowa tu idzie.
Kilka skreślonych gestów w powietrzu i razem z Tiną pękamy ze śmiechu. Obgadujemy przestrzennie hotelowych gości. Wymachujemy nasze frustracje i żale. Płaczemy sobie w mankiety- po cichutku.
Potem – milczenie pełne treści Klausa. Jakaś historia bolesna w tle. Czy to ważne co się stało? Nie. Teraz i tutaj milczymy sobie pogodnie u mnie w restauracji, słowa nie potrzebne. Milczeliśmy przez miesiąc. Klaus przychodził do kuchni, pomagał mi robić sałatki, coś tam czasem sobie rękami, kulawym Klausa hiszpańskim i moim angielskim jednak opowiadaliśmy. Dużo śmiechu było. Na koniec Klaus wytatuował sobie smoka na ramieniu i pojechał.
Został Ender.
A., siedząc u mnie w restauracji z poderwanym na dyskotece instruktorem tańca, zapytała: – Dlaczego Ender się nie przysiądzie do nas? Czytałam tyle na twoim blogu o nim, CHCĘ go poznać.
Posłusznie przekazałam życzenie A. Enderowi, który uprzednio powitawszy Polki skinieniem głowy, teraz oglądał jakiś tenisowy turniej.
Posłusznie podszedł do stolika i… usiadł obok, przy drugim. Uśmiechnął się i…zaczął milczeć.
Co miał powiedzieć A.? Zwyczajowo zapytać jak Jej się podoba Santa Marta? Albo, jakie ma plany na następny dzień? Czy może wyznać, że dawno nie widział tak ślicznej blondynki? Wszak patentów na zagajenie miłej, niezobowiązującej rozmowy jet milion.
Najmniej popularnym jest MILCZENIE.
Poczułam się zobowiązana wytłumaczyć go jakoś: Że wychowany wśród Indian, zdystansowany dlatego, że… Głupio zabrzmiało. I niepotrzebnie.
Jaki on słodki – skwitowała rzecz A. i zajęła się instruktorem, który nie miał najmniejszych problemów z nawiązywaniem kontaktów.
Ender więc spokojnie już wrócił do tenisowych zmagań.
Potem zapytałam go, dla porządku, dlaczego się jednak nie przysiadł.
– Nie było miejsca. – odparł.
i zabrzmiało to bardzo prawdziwie, choć przecież na ławce obok A. i instruktora, zmieściłby się bez trudu.
Ale widać uznał, że miejsca tam dla niego nie ma.
Tak jak Indianie. Od kilku treków, odkąd śpimy w domu Koguis, niektórzy z rodziny podchodzą do nas, naszych turystów. Nawiązują kontakt, ucza swojego języka, częstują rumem lub cukierkami. ALE NIGDY SIĘ DO NAS NIE PRZYSIADAJĄ.
Na to przyjdzie czas. Jeśli przyjdzie.
„Prawdziwym problemem dla tłumacza (…) jest nie odległość miedzy językami albo światami, nie żargony, nie identyfikacja, nie muzyka; prawdziwym problemem jest milczenie w danym języku – wszystko bowiem inne można przetłumaczyć, prócz sposobu, w jaki dane dzieło milczy; tego-przetłumaczyć się nie da”.
[cytaty pochodzą z książki argentyńskiego pisarza, Pabla de Santis pt. „Przekład”.]