Wiosna czyli cudowne rozmnożenie

14 03 2011

– Ivone, Ivone, telefon do ciebie! – krzyczy Ender i wciska mi komórkę w ucho.
– Hola miamor – to Laydys z gór. (Ciekawe, jak znalazła zasięg?!) – Mam wiadomość.
– To dawaj ją, dobra kobieto!
– Zostałaś babcią.
– Że jak? (Sama się jeszcze wszak nie rozmnożyłam!).
– Paulina Rubio ma szóstkę ślicznych dzieci.
Paulina, moja kura-indywidualistka! Ach tak! Się okociła. Tj. o… okurzyła? Mam więc już w górach zaczątek fermy.
Inwentarz mi narasta. Wiosna idzie. Konie chce kupić dwa. Zasiać by trzeba dla nich owsa czy czego tam. Tata Endera już dogadany. Ja zasieje, on zbierze, a Halinka i Frania (kobyły) zjedzą. Bo jak będę miała konie, to damy. I żadne tam natchnione Persefony ani inne Kasjopee, jak to mają w zwyczaju pretensjonalnie nazywać swoje szkapy koniarze. Tylko Halinkę i Franię.
No i Szakira. O ile mnie kobieca intuicja nie myli, to małolata jest w ciąży. Tak proszę państwa – mamy takie podejrzenie że się nam Szakirka wzięła i puściła. Z kundlem kolumbijskim. (Czy Party o tym napisze?! Wszak to temat czołówkowy!).
Wiosna, wiosna! Wiosna, ach to TY! Szczeniaki – kundlaki, komu, komu, bo idę do domu!
A na koniec uprzejmie donoszę, że Jungle Tour rusza na intensywny dwudniowy trek w Prima Aprilis. Ktoś chce dołączyć?





Animals Planet

4 01 2011

Brakuje mi moich zwierzaków.

O Sławnej Kurze (dobra wiadomość dla Animalsów: wciąż żyje i znosi jaja jak berety!) mulicy i innych papagayos nie mówię tu. Szakira moja za to śni mi się co drugi dzień.

Nie mam wieści z Kolumbii. Mój wspólnik, że się tak szumnie wyrażę, nie daje znaku życia. Może spalili juz budę, rum wypili, rybie osci koty wyniosły?

Ender, gdy wyjeżdżałam bił się w pierś, aż dudniło po całej Santa Marta i zaklinał, że 30 dni to małe miki i on da radę wszystko ogarnąć. Owszem, można mu ufać, zarządza bajzlem dużo lepiej niż ja, pracuje więcej, śpi mniej, ryby smaży smaczniej i szybciej, ogólnie można na nim polegać.

Ha. Jak na oswojonym wilku, który nagle poczuje zew krwi.

Olivier kiedyś zapytał mnie:

– Jak Ender znosi nową pracę, w restauracji?

– Twierdzi, że super. Lubi serfować po necie, gapić się na mecze, gotować lubi… czuje się chyba OK. Mówi, że jest zadowolony.

– Ale tylko dlatego, że wie, że zaraz wróci w góry, prawda? – puścił oko Olivier. – Chyba bez tego nie mógłby żyć. – założył marinista.

Teraz wiem o czym mówił. Ja w Polsce, a Człowiek Lasu … no gdzieżby? W lesie. Od 10 dni. Najpierw jedna wyprawa, ale jak sie chłopak ze smyczy urwał, to zaraz następnego dnia pogalopował na kolejną. Dostałam tylko maila w tak zwanym międzyczasie: „Nic się nie martw, wszystko ZORGANIZOWAŁEM, Chaki idzie ze mną”. Haiku, jak nic! Krotko zwięźle, stylowo.

Ale jak to? To kto tam? Jak tam? Kto podaje? Kto smaży i tnie na plasterki? Piwo zdaje? A Chaki? W lesie? Sama? Ja – jak szłyśmy do Ciudad Perdida – biegałam za pieseczkiem w te i we wte. W hamaku się razem spało, ratowało przed rzecznymi wirami i podstępnymi wężami. A ten tam? Psi macho! Mam się nie martwić???? No niedoczekanie. Otóż dla odmiany – martwię się, wypuściłam milion bluzgów, że interes, trzeba pilnować, knajpa się sama nie poprowadzi, a nasze (hehe!) Dobre Imię jak ktos zszarga i da rozgotowane makaroni jak to u Kolumbasow w zwyczaju? TO WTEDY CO???? A pies? czy przezyje ten eksperyment?!

Bluzgałam radośnie ale bezskutecznie. Ender już spał. A dziś rano o 6 razem z moim psem znów poszli sobie do selvy, do Zaginionego Miasta.

I tego im zazdroszczę, jak cholera.





Efekt skorpiona

19 10 2010

Kiedy po raz pierwszy w grudniu ubiegłego roku przyjechałam w Sierra Nevada de Santa Marta, umierałam ze strachu.Po pierwsze jako dziecko miasta boję się ciemności. Takiej zwykłej- nie bardzo, ale ta tutaj zdawała się gęsta, smolista, złowroga. Pokutująca nad strumieniami La LLorona, Kuku, którym straszy się dzieci, diabły i czarownice rzucające garnkami, świat baśni, legend, strasznych historii, demonów, niezbadanych szelestów i przeraźliwych dźwięków – to wszystko wyłazi z głowy nocą. Ale tak naprawdę bałam się tygrysów, pum, węży koralowych po ugryzieniu których śmierć następuje w ciągu 24 godzin, skorpionów, tarantul, wielkich parzących gąsienic, ropuch strzykających jadem, mam wyliczać dalej?

Pierwszej nocy w drodze do ciudad perdida nie zmrużyłam oka. Jakiś nierozważny turysta zostawił plastikową torebkę pełną niedojedzonych ciasteczek, w których rozsmakowało się – z odgłosów wnosząc – naprawdę duże zwierzę.
Ogólnie było mi nieswojo w tym dusznym gęstym lesie, przez który wiedzie tylko jedna wąska dróżka.

Teraz… teraz straciłam czujność. Jestem jak kameleon (który nota bene wczoraj w kuchni łypał na mnie okiem zmieniając błyskawicznie kolor z szarego na zielony). Z żaby, którą po ciemku wzięłam do ręki zamiast papieru toaletowego w ciemnym wychodku- tylko się uśmiałam. Dochodzę do wniosku, że potrafię szybko dostosować się do panujących warunków jakie by one nie były. I to jest niestety błąd.
Wczoraj przy sprzątaniu kuchni, przekomarzając się z Nastolatką, złapałam za szmatę leżącą na stole. „Rzuć to!!!” – wrzasnęła Cledys. Rzuciłam. Myśląc, że robale szmatę oblazły. Jak duch, w kuchni pojawił się Rycerz na Białym Koniu. A ściślej mówiąc upaprany niebosko błotem Ender z maczetą. Złapał szmatę. „Z drugiej strony” – powiedziała Cledys i wtedy zobaczyłam go. Naprawdę dużego skorpiona.

Do tej pory miałam przyjemność zaznajomić się z dwoma. Jeden w Gwatemali urządził sobie mieszkanie w moim plecaku. Drugi, ratując się od Śmierci Przez Rozdeptanie wpuścił jad w bosą stopę pewnego Ahmeda na Saharze. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałam że jad skorpiona jest naprawdę bolesny. Ahmed najpierw  krzyczał, potem się wił, a na koniec zaczął płakać. Lekarz przyjechał po godzinie, w ciągu której koledzy Ahmeda traktowali stopę Ahmeda na różne sposoby- począwszy od puszczenia na nią strumienia zimnego (koi ból) gazu, po dłubanie w niej nożem. Najniebezpieczniejsze nie są wcale duże skorpiony. Z opisów sądząc, małe czarne stworzenie wielkości połowy kciuka czyli skorpion gwatemalski mógł pozbawić mnie życia. Ten tutaj, wielkości dłoni, spowodować mógł u mnie co najwyżej w najgorszym razie kilkudniowy paraliż.

Nie wiem tylko, czy nie nazbyt pochopnie Ender ciachnął go maczetą na pół, a dla pewności potem zwłoki podeptał. Wszak Słońce wchodzi właśnie w znak Skorpiona. W mój znak. I Endera też. Optymistycznie zakładam, że był to zatem nasz Skorpion Ofiarny i że – jak każde totemiczne zwierzę – będzie po śmierci chronić nas od złych przygód. Tak na wszelki wypadek publicznie niniejszym składam hołd poległemu w kuchni pajęczakowi.

– Mówiłem ci, żebyś, jak bierzesz coś do ręki, najpierw patrzyła CO bierzesz.
Acha, no może mówił. Ale człowiek traci czujność. Ale teraz znów ją zyskał. Kiedy Szakira buszowała w pobliskich krzakach przechodząca z praniem Laydys rzuciła niedbale: Lepiej ją zawołaj, widziałam tam niedawno gniazdo węży.
Dziś psy pobiegły za chłopakami na plantację kawy. Mam nadzieję , że nie zechcą urządzić polowania na węże.
A pająki? Nigdy ich nie zabijam, bo ponoć pająki przynoszą szczęście, ale czy aby w dżungli na pewno też? Czy aby nie ma tu takich, co to mogą przynieść Szczęście… eeee… Wieczne?

W każdym razie tak czy owak jestem zdania, że skorpiony do spółki z wężami i tarantulami i tak są o niebo lepsze niż karaluchy giganty i na pewno z ich powodu nie wyniosę się spod adresu Sierra Nevada, 3 godziny pod górę, za szkoła wiejską w lewo, kamiennym tunelem w dół, a potem jarem ostro pod górę otra vez. Czerwona ziemia. Duży mangowiec na lewo. Łagodne zielone zbocze po prawej. Z dala widoczne drzewka pomarańczy i coś jakby malwy pnące się po płocie. Dym z polowej kuchni. Szczekanie Szakiry i Capo.

Tak, to już tu.





Paulina Rubio

18 10 2010

Nazywa się Paulina Rubio. Ma fantazyjne czerwone nakrycie głowy i jest blondynką tak jak ja. Ma w sobie dużo buddyjskiego spokoju. Na Kowalskiej jechała po raz pierwszy jak sądzę i ani słowa sprzeciwu. No normalnie Kundalini! Oprócz tego że mnie obsrała. Paulina Rubio-moja kura!

Tak, tak, zakupiłam kurę, żeby mieć jajka. To znaczy jedno jajko dziennie. A na koniec (cóż, takie jest życie, nie ja urządziłam ten świat, miła Paulino!) – rosół. Paulina Rubio ma tendencję do nieoczekiwanych zniknięć, ale już zakumplowała się z kogutami i resztą drobiu, więc jestem o nią spokojna. Teraz rozumiem fascynację Cezarego P. kurami! Kury sa … no… fajne są!
Acha i jeszcze słówko wyjaśnienia, kim jest Kowalska. To mój muł Yurek, który okazał się być mulicą. Nazwali ją Pisarra. Pisarro to jedno z popularniejszych tu nazwisk, coś jak Kowalski albo Malinowski.
Efekt jest taki, że pomykam po górach na… Kowalskiej. (z całym szacunkiem!)

Dorobiłam się zatem w tej całej Kolumbii, jak dotąd Pauliny Rubio, Kowalskiej i Szakiry. Niech mi ktoś powie, że to zły wynik!





Taki jeden dzień

18 10 2010

No i kto mi uwierzy, że spedziłam 7 godzin w siodle, żeby wysłać dwie wiadomości i na nic! Po dotarciu do wioski okazało się, że we wsi nie ma prądu. I nie będzie do wieczora. Reperują coś tam. Zostać do wieczora nie mogę, po ciemku wracać przez te duszne i parne haszcze nie śmiem. Więc wychyliwszy dobrze zmrożony napój chłodzący i spożywszy jaja smażone z kury szczęśliwej (naprawdę są bardziej żółte i lepsze) noga za nogą (nogą muła) powlokłam się do domu. Po drodze, za dwa dolary zakupiłam 5 litrów benzyny, coby mieć przez kilka godzin prąd i móc naładować kompa i baterię do aparatu, a także pół kilo kurczaka i cebulę.
Nie powiem,  jak na bardzo niedoświadczonego jeźdźca chyba w siodle trzymam się nieźle, ale po tych stromizmach tak trzeba balansować umęczonym ciałem, że po powrocie myślałam, że zejdę. Z muła zejść było… ciężko.
Szakira odtańczyła dziki psi taniec radości na mój widok, Capo też się udzieliła euforia, więc wieczór upłynął w radosnej atmosferze.

Kto by pomyślał że jutro (niedziela) minie prawie tydzień, odkąd tu dotarłam.
Dość szybko przyzwyczaiłam się do panującego tu rytmu dnia.

Oto on:

5 RANO
Słyszę skrzypienie drzwi, ktoś zapala świecę i przemyka korytarzem (i ja i Szakira śpimy czujnie, więc budzimy się obie). Łóżko jest niewygodne, Ender obiecał, że zmieni mi deski w łóżku, a ja wpadłam na światły pomysł, żeby z Santa Marta przewieźć tu mój materac, który stacjonuje w domu Dilsy. No cóż przetransportować go trzeba będzie na mule, of course. Tak czy owak o 5 Szaki musi iść na siku otwieram więc jej drzwi i … się zaczyna.  Wracając z ogródka rozbudzona suczka wpada na Capo i rozpoczyna się regularna bitwa o kość, plus szczekanie, warczenie, gryzienie (wszystko to w ramach pokojowego psiego układu o nieagresji, wiec nie wymaga interwencji człowieka, ale też człowiek – czyli ja – nie za specjalnie w tych warunkach spać może).

6 RANO
Zaczyna się PRAWDZIWY DZIEŃ. Wypuszczone z komórki kury radośnie gaworzą, ptaszki pod dachem zaczynają kwilić, ludzie pluskać się pod zaimprowizowanym z beczki i wiaderka prysznicem, stukakać, pukać, gadać, hałasować. Spać trudno. A jednak po chwili ten rozgardiasz mija. Ender idzie doić krowy, senior Carlos pierwszy rusza na plantację kawy, senior Alfonso Luna przeganiać kurczaki. A ja zasypiam. Jeszcze na godzinę lub dwie. Przez sen słyszę jak Misael, Ender, Oscar i Ernesto ostrzą maczety. Nieprzyjemny jest to dźwięk dla ucha.

OD 8 RANO
Słonko przyświeca, Szakira wskakuje do łóżka. Koniec spania, gdzie moje śniadanie – wyszczekuje mantrę codzienną. No więc już nieodwołalnie trzeba się zwlec. Ptaszki ćwierkają już na całego, słonko świeci, niebo błękitne nade mną, prawo moralne we mnie, i śniadanie. Czyli zupa. Caldo najczęściej – zupa z czosnku, cebuli, ziemniaków i jajek. A potem plotki w kuchni, 9 rano to najlepszy czas na plotki. Nie wiedziałam o tym, bo w Warszawie o tej porze zawsze albo smacznie spałam, albo wlokłam się cała ponura w deszczu na jakieś jeszcze bardziej niż ja smętne planowanie numeru.  A tu-proszę! Poranny animusz, mocna kawa i plotki – jak malowane! Kto się upił na fieście w Machete, kiedy schodzą turyści, czy Manuela wyjdzie za Jose, czy raczej puści go kantem, że Tiola przytyła i pewnie jest w ciąży, a mąż Tioli to nicpoń i ladaco.
Zamiatamy obejście, dziewczyny żartują ze swoich macho-menów, Pani Matka dopytuje dlaczego zamierzam wyjechać na święta i czy nie lepiej żeby moi rodzice przyjechali tutaj (no właśnie, halo? Nie lepiej???)… No takie tam poranne pitu-pitu.
Ale już..

OD 10
Nieco poważniejemy. Trzeba pochylić się nad trudnymi decyzjami. Co uwarzyć na obiad, a co na kolację. W Machete (najbliższej i jedynej zresztą wiosce) można kupić tylko kurczaki, pomidory, ziemniaki i cebulę. Po całą resztę należy się już wyprawiać do Santa Marta. Więc po tygodniu (przypominam, że nie ma prądu, ergo lodówki) na stanie mamy co następuje:
czosnek, trochę już nieświeże paróweczki (spoko, obgotuje się i wypłucze w zimnej wodzie), cebulę, pomidory, jajka i całą masę ryżu, fasoli, grochu, soczewicy itp. Decyzja: Na obiad ryż z fasolką, na kolację salchipapas czyli podsmażane na maśle kiełbaski z ziemniakami i cebulką. No i już robi się raźniej bo trzeba to wszystko przyrządzić. Mama i Laydys rządzą w kuchni i tylko kurtuazyjnie dają mi czasem coś posiekać albo obsmażyć. Jest tu nas w sumie 9 osób do wykarmienia.
No i siekamy, smażymy, gotujemy, dusimy. W kuchni opalanej drzewem więc wszystko pachnie sielskimi wakacjami w Bieszczadach pod namiotem i ogniskiem. Czasem dym szczypie w oczy, ale na ogół wypełnia kuchnię i przestrzeń spokojem. Otula cały ten dom.

W SAMO POŁUDNIE
robi się naprawdę gorąco. Czas wybrać się nad rzekę. Schodzi się do niej pół godziny. Idę z Szakirą, oczywiście biegnie też Capo. Psy wariują, uganiając się po zboczach, wpadają w tutejsze rzepy, wskakują sobie na głowy i są szczęśliwe.
Gorzej, gdy zaczynamy schodzić po prawie pionowej ścianie do stóp wodospadu, Capo biegnie raźno jak na psa górala przystało, ale Szakirę muszę już wziąć na smycz. Zapiera się jak osioł, no w końcu schodzimy. Aj, dios, que bonito! No ale teraz kolejny problem, bo Capo nienawidzi wody, więc o ile Chaki na widok rzeki rusza przed siebie w radosnych podskokach, o tyle kundelek piszczy rozpaczliwie, muszę go wziąć na ręcę, żeby przenieść przez wodę. Szakira patrzy z niedowierzaniem: ale głupek, nie chce popływać! A potem już – same przyjemności. Pluskanie, mycie, wygrzewanie na słońcu. I prysznic pod wodospadem. Wracając, zrywam kilka limonek z drzew. Do sałatki z pomidorów.
Wracamy wszak na obiad.

O 15
zaczyna się sjesta. Albo pada, albo jeśli – tak jak dziś – jest słoneczny dzień, upał robi się okrutny. Przy obiedzie gawędzimy leniwie i nabijamy się z seniora Alfonso, bo ponoć bardzo to lubi.
Ja urządzam wielkie pranie, potem zapadam się w hamaku i czytam. Książka nudna i kiepska (gruby tom pt. „Wielki Bazar Kolejowy” o podróży przez Azję pociągami zapowiadał masę ciekawych przygód, ale to raczej opis tego co pan w podróży zjadł, a czego nie. I że był głodny albo nie był. Upajanie się przełamywaniem własnych ograniczeń to chyba przywara każdego podróżnika. Moja też.
Popołudniami uczę też Endera i Laydys polskiego. Mamy tu rozmówki i książkę do nauki, więc jako profesora staram się wywiązywać z zadań. Na razie jestem na etapie wpajania towarzystwu, że polskie c to c a nie s. I nie mówimy SUKIER ani Sentrala tylko inaczej. O ź, dź, ć… myślę z przerażeniem. Ale to jeszcze przed nami. Ender w każdym razie kiedy zapytałam go w Machete, gdzie tu jest toaleta powiedział: Primero prosto despues na prawo. Pregunta panie.
a Laydys oznajmiła Misaelowi: Jestesz piekni.
Teraz na jej zyczenie cwiczymy: Daj mi buzi.
Co brzmi: dajmi busi.
Też ładnie.
.
PO 16
zaczyna się kuchenna krzątanina, trzeba zdążyć z kolacją przed zapadnięciem zmroku. W kuchni toczy się życie. Gromadzą się wszyscy. Pijemy tinto (czyli czarną kawę) coś tam pyrkocze na piecu, psy zdyszane leżą pod ławą. To Czas na Newsy. Codziennie ktoś przecież skądś wraca. A to senior Carlos z Ciudad Perdida z dobrymi nowinami. Będzie praca – za 400 dolarów! Trzeba przewieźć materiały do budowy kolejnego obozowiska dla turystów. Wynajęcie mułów i plus transport … liczymy… no, nieźle. Gdyby były jeszcze dwa muły… No przecież można wynajać od Indian. Postanowione: jutro idziemy porozmawiać z Koguis. Przychodzi wujek z obozu dla turystów, opowiada anegdoty, np o tym jak to pewien Szwajcar uparł się bez pomocy przekraczać rwącą po deszczu rzekę. Oczywiście wpadł do niej po same uszy, na dodatek razem z aparatem. No i wszyscy pękają ze śmiechu. Innym razem to Misael wraca z Machete, dzwonił do Santa Marta, wciąż nie ma turystów, a z nimi- pieniądzy… U Dilsy wszystko OK. Wyzdrowiała. A moja paczka z książkami wciąż nie doszła. Słońce zachodzi nad górami. Zapada cisza.

O 18
robi się szalenie romantycznie- wszędzie palą się świece. Ach, brakuje tylko lampki czerwonego wina! Zamiast wina pijemy wodę z limonką i cukrem trzcinowym, liptona, którego przywiozłam z Polski (tu nie dostania), gramy w gry planszowe, albo rozmawiamy. O przeszłości. I o przyszłości. Pani Matka chciałaby sprzedać to miejsce i założyć w Santa Marta mały hotel. Ale nie szkoda tego? Domu na zboczu góry, w którym na świat przyszło ośmioro dzieci i tyle się zdarzyło? Nie szkoda tych drzew mango obsypanych kwieciem, papai zwisających z gałęzi? Tej przestrzeni i wolności? No, szkoda. Zwłaszcza, że synowie i córki, którzy kiedyś z tego domu wyfrunęli, teraz wracają. Nie sami. Roi się od ludzi. Tylko patrzeć, jak zaroi się od dzieci. Mama uśmiecha się lisio. Kolej rzeczy. Wszędzie taka sama, niezależnie od tego, czy w twojej kuchni stoi zmywarka czy gliniany piec.

PO 20
Powoli wszyscy rozchodzą się do siebie, pora spać. Odpalam kompa. Znowu nic nie napisałam i nic nie napiszę.
Bo co mam napisać o jednym z bardziej leniwych zwykłych dni jakie przeżyłam? Był i minął. Gaszę świecę, nade mną niebo usiane gwiazdami. Cicho jak kot zakrada się Ender i pyta: Znasz się na kosmosie?
Haha! Czy ja znam się na kosmosie? Na chaosie – to na pewno. Próbuję w tym podniebnym bałaganie znaleźć porządek Małej i Wielkiej Niedźwiedzicy, ale daremnie. Gwiazd jest wiecej niż zwykle. O ta tutaj.. To Orion? Może tak, może nie. Cykady dają swój koncert, pohukuje puszczyk. Zapalam czołówkę i idę się myć. Za mną-Szakira. Nie odstępuje mnie ani na krok. Jutro muszę ją wykąpać. Śpi ze mną w łóżku, a kleszczy tu nie brak. Dochodzi 21. Niebywałe. Chce mi się spać. Zasypiając słyszę jakieś zwierzę skradające się po dachu. Kuna? Łasica? W każdym razie coś mniejszego od tygrysa.

NOC
Leżę w absolutnej ciemności, Szaki dyszy w ucho. Ciekawe czy jogurt się zważył, bo jeśli nie, mogłabym jutro zrobić dla wszystkich kurczaka po staropolsku, duszonego w jogurcie właśnie – takie myśli zaprzątają moją głowę. Swędzi pogryziona skóra. Capo zakrada się po cichu i korzystając, że jest chwilowo puste- ładuje się na posłanie Szakiry.
Czy to fakt, że cały dzień jestem na powietrzu, czy to sprawka żółtych zdrowych jajek? Nie wiem. Wiem natomiast, że lepiej mi tu niż w Santa Marta. O Warszawie nie wspominając. – i to jest ostatnia myśl przed tym zanim zapadnę się w całkiem chłodny i przyjemny sen.





W gardzieli diabła czyli jeden dzień z życia

23 05 2010

Normalnie to ja tak nie postępuję. Nie, nie, z pudełka czekoladek wyjadam od razu te najlepsze. Ale tym razem… najsmaczniejszy kąsek zostawiłam sobie na koniec. Wodospady Iguazu na -argentyńsko-paragwajsko- brazylijskiej granicy.

No i jak o nich napisać, pojęcia nie mam!

Piszczałam, miałam łzy w oczach i nie mogłam dać wiary, że to co widzę i słyszę, istnieje naprawdę. Sam Parqe i selva robią umiarkowane wrażenie, ale wjazd pod wodospad to jest TOTAL! Może to nie najszczęśliwszy moment na zacwycanie się masą wody, podczas kiedy bracia Polacy walczą z powodziowym żywiołem… Ale cóż, wodospady Iguazu są zjawiskowe i nic na to nie poradzę!

Nie wiedząc tak do końca, co czynię, wykupiłam najdroższą opcję tak zwaną Gran Aventurę. W jej koszt (niemały, niestety) miały wejść przejazd dżipem po dżungli, popłynięcie do katarakty, spacer wiszącymi mostkami nad wodospadami, przejazd pociągiem. No cóż, 20 minutowa przejażdżka dzipem z przewodniczką opowiadającą przez mikrofon o filodendronach to żart.

Dla takiego Indiany Jones jak ja to było jak przejazd City Tourem po Warszawie. Po selvie to ja na mule nie takie kilometry robiłam, wytrząsałam koralowe węże z butów, w absolutnej ciemności sikałam na jadowite ropuchy i co tam jeszcze, wolę nie wiedzieć… słuchałam czy przypadkiem gdzieś obok tygrys nie zaryczy.

A tu… ha, no są niby pumy, ale wpaść na taką to trzeba mieć sporo farta. Za to powszechne są oszalałe małpy, które rzucają się na bogu ducha winnego turystę w nadziei, że poczęstuje on je bananem. Turysta najczęściej częstuje i źle robi, bo małpy tak jak tatrzańskie misie powinny się ludzi bać, a nie żebrać u nich o paszę. Te tutaj się rozpanoszyły i czasem jak banana nie dostaną, to nawet ugryźć ze złości mogą.

Tapiry też bywają loco, i szarżują. Ale tylko wtedy kiedy czują się zagrożone lub są ranne. Zwierzaka jednak na zatłoczonym szlaku ujrzeć- bezszans.

Tyle się dowiedziałam na pace ciężarówki, a potem.. potem myk do łajby i płyniemy… Wodospad widać z daleka… jest… obłędny. A gdy podpływamy biżej, rzeka robi się porwista, zaczynają się przełomy, motorówka ledwie wyrabia, podskakując jak na wybojach i… Gran aventura czyli, nie żadne zdjęcia na pamiątkę tym razem. Aparaty miły pan każe schować głęboko do nieprzemakalnych worków. Gotowi? No to jedziemy. Piski, wycia, okrzyki… to mało. Wpłynęliśmy pod samą kaskadę – w sumie jakbym wiedziała to bym szampon zabrała – prysznic miałam totalny. Ale co tam, zawracamy i… drugi raz pędzimy pod sam gigantyczny i ogłuszający strumień wody.

Przyznam się, miałam łzy w oczach. Byliśmy tak blisko CZEGOŚ tak cudownie doskonałego, że słów mi brak. A to jeszcze nic. Garganta del Diablo, czyli miejsce gdzie kilka wodospadów z grzmotem wielkim i siłą jakiej nie znałam wylewa na dół. A Ty stoisz na specjalnie wybudowanym podeście i… znowu ci się chce płakać z radości. Że takie cuda są na świecie.

Nie wiem kiedy minęło 8 godzin w Parku, wieczór zakończyłam odważnym spożyciem jagnięciny w sosie z białego wina i cabernetem. Przygrywał mi uroczy Brasilenio śpiewający standardy Stan Geetz. W uszach mi jeszcze szumiał ryk wodospadów… Jest noc. Ja siedzę w zalanej światłem knajpce i słucham gitary, a one… te ryczące cudowne potwory tam ciągle są. Były i będą.

No i tyle. Po prostu jeden dzień z życia, można powiedzieć…





Prezent na 1 maja

2 05 2010

Najpierw powiedzial mi, ze ma dla mnie prezent-niespodzianke. Cos duzego, co bardzo lubisz, i co jest TYLKO dla Ciebie – podpowiedzial Colombiano.  OK. za pierwszym razem nie zgadlam. Zreszta w ogole nie zgadlam. To taka forma przekupstwa, zebym szybciej wrocila do Kolumbii.

No i? Dostalam konia! Nazwalam go Yurek, na czesc mojego Taty.

I teraz doprawdy nie wiem czy nie przebukowac biletu i nie leciec do Polski z Bogoty! Przeciez Yurek czeka!





Zapraszam na obiad!

22 04 2010

Cuy, że się tak wyrażę. Czyli morska lub gwinejska. Rarytas!

No nic, tylko śliniaki brać i nakładać!





Peruwiańskie klimaty odcinek 1

22 04 2010

Do Limy (trzy tygodnie temu) dotarłam brudna jak ścierka i złachana jak Burek. PT jednak i tak się zachwycił. O schudłaś! – rzucił. – Jeszcze ze cztery kilo i dojdziesz do siebie.

O rany!!!! Co za powitanie! Jasne, dojdę wtedy do stanu z III klasy liceum, kiedy nosiłam rozmiar 34 albo 36, nie pamiętam. Z PT zawsze mieliśmy konflikt na temat tego, jak powinna wyglądać kobieta. Ja jestem zdania, że baba nie może przypominać worka kości. W myśl zasady wujka Asi: Kobieta bez brzucha jest jak garnek bez ucha ;-). Ale PT, sam raczej dość zasuszony, gustuje w kurczakach i innych wróblach bezcielesnych, za to chętnie w wystajacymi obojczykami. Na wstępie więc się tradycyjnie pokłóciliśmy. Ja mu wygarnęłam, że przez takie gadki dziewczęta małoletnie wpadają w anoreksje, on mi na to, że modelki wyglądają przecież super…

No nie doszliśmy do porozumienia, bez dwóch zdań. (Żeby nie było wątpliwości-noszę rozmiar 38 i wyglądam chyba normalnie, ale jestem też sybarytką stuprocentową i nie zmierzam głodzić się na liściach sałaty ani innych kleikach. Życie ucieka!)

Potem było już lepiej. Wprawdzie PT znany z zamiłowania do luksusu i nie przemęczania się, zabunkrował nas w hotelu w najdziwniejszej dzielnicy Ameryki Południowej jaką do tej pory widziałam. Było tam pusto jak u Bergmana w filmie „Tam gdzie rosną poziomki”. Było cicho jak w horrorze „Dzieci Kukurydzy”. Ludzi na ulicach- nie ma. Knajp – tez nie. (Te co są – nieczynne). Cicho. Smutno. Straszno. Najlepsza dzielnica w Limie- Miraflores blisko morza i plaży. Podobno wszyscy wyjechali na Semana Santa. Same zamknięte banki i urzędy zostały. E, nie dla mnie te klimaty.

Ucieklismy stamtąd natychmiast i obraliśmy kierunek na Pacyfik, do Pisco. Jak nazwa wskazuje, pisco tam wbród, ale jeszcze więcej… ptasich kup. I nikogo to wcale nie martwi, bo z guana właśnie słynie cały półwysep Paracas. Kolonie ptaków zamieszkujące Islas Ballestas pozostawiały złoża odchodów zalegające warstwami na skałach (do 50 m grubości!). Jeszcze w czasach preinkaskich azotowe kupy wykorzystywano jako nawóz. Ten zaś był na tyle dobry, że w XIX wieku stał się jednym z najcenniejszych towarów eksportowych Peru. Ha. Nawet wojna o te kupy była! (1865-66 Hiszpania postanowiła zabrać wyspy Chincha Peruwiańczykom. Nie tyle Hiszpanom szło o puste wyspy ile o ptasie kupy właśnie!).

Oprócz ptaszydeł różniastych (polecam te wyspy ornitologom i Magdzie W. – ja-laik rozróżniłam tylko głuptaki, pingwiny Humboldta

pelikany

i flamingi), wyspy zalegają potężne cielska lwów morskich. Samce żyją w haremie, a na widok podpływającej łodzi urządzają taki koncert, że ogłuchnąć można. Na jednej z maleńkich kamienistych plaż wbitych w skalną zatokę wylegiwała się setka tłustego towarzystwa. Ryk odbijał się od skał. Było… przerażająco. Miałam wrażenie, że oto właśnie horda gringo dopłynęła do wyspy, na której żyje niezbadane plemię i zaraz, po wcześniejszym omówieniu kwestii niechcianych przybyszów, da nam owo plemię tłuściochów popalić.

Ale małe są fajne;-)

Potem była już magiczna wyprawa do parku (w którym jednak nie ma drzew…)

ja lubię jak jest pusto…

dużo przestrzeni

… i jak jest cichosza

Lubie jak jest właśnie tak.

Ale miejsce to bezpieczne nie jest. Wiry i prądy morskie są tu silne. Carlos, który opowiadał nam o wyspie, na co dzień trudni się czym innym. Jest łowcą rekinów. Pewnego dnia łódź rybaków przewróciła się w czasie burzy. Tylko Carlos, z piątki obecnej na pokładzie, ocalał. Jako jedyny potrafił nurkować. Podczas gdy inni toczyli nierówną walkę z falami, on nurkując pod wodą, posuwał się powoli ku brzegowi. Oto Carlos:

-Gdy dotknąłem ziemi, chciałem zemdleć, zasnąć. Byłem tak wyczerpany. Ale wtedy umarłbym, na pewno. Na pustynnym Paracas temperatura nocą spada gwałtownie, a ciało Carlosa było już maksymalnie wyziębione.- Ostatkiem sił zakopałem się po szyję w piasku i przetrwałem do rana. O świcie ruszyłem powoli w drogę. Znaleźli mnie koło południa.

Innym razem śmierć zajrzała w oczy Carlosa oczami… ośmiornicy, która zapragnęła zgładzić Karola, gdy schodził na dno. – Zaatakowała tak, jak robi to Wielki Kalmar – postrach okolic. Wielki K. osiąga trzy metry i gdy ma ochotę coś wszamać, obiadowi swojemu wkłada sprawnie i szybko macki do wszystkich dostępnych otworów w ciele. W przypadku naszego biednego Karola były to oczy, uszy, nos i usta. Carlos miał na szczęście nóż i ośmiornica, która wykorzystała patent kolegi-kalmara odeszła do Krainy Wiecznych Morskich Łowów, a Carlos, z deka przyduszony, na pokład.

  • Dlaczego cię zaatakowała? Ośmiornice żywią się ludźmi? – pytam z niedowierzaniem.
  • Nie. Była jakaś loco.

No jasne, szaleństwem zawsze można wytłumaczyć żądze mordu.

Carlos miał też inną niebezpieczną przygodę, kiedy samiec lwa morskiego ważący około tony postanowił z Karolem pofiglować.

-Wziął mnie za samice i zaczął się ładować mi na grzbiet, oj nie było wtedy za wesoło… Na ogół lwy (czy też słonie- nie mam pewności, bo po hiszpańsku oni mówili na te stwory WILKI) morskie napotkane w wodzie chcą się bawić. Choć czytałam gdzieś, że pewien taki potwór w ramach zaproszenia do zabawy złapał pływającą dziewczynkę za głowę i w ramach zachęty… odgryzł jej pół policzka. Jeszcze gorzej jak się takiemu zbierze na amory…

Po Paracas mieliśmy szybko ruszyć do Cuzco, utknęliśmy jednak na dwa dni w oazie w Ice (brak biletów autobusowych do KUZKI na dwa dni naprzód). W Ice było leniwie i sympatycznie, miasto położone w maleńkiej oazie pośrodku pustyni robi wrażenie. Moim ulubionym zajęciem było zakopywanie się w piasku i leżenie, ale można czas spędzać tam ciekawiej np. zjeżdżając na deskach z wydm lub rozbijając się po łachach piachu dżipami. Z Iki szybki kurs na osławione Cuzco, w którym rezyduje Ruda i z którą spotkanie nagrywałyśmy od kilku miesięcy. Tyle, że nie wzięłam od Rudej adresu ni telefonu, mając całkiem jak się okazało mylne wrażenie, że internet jako źródło komunikacji sprawdza się najlepiej. Otóż nie. Po tysiącu maili do Rudej z Cuzco, ta odezwała się… przedwczoraj (gdy jestem już w Arequipe). No i obie mamy nauczkę.

Cuzco to ja chyba nikomu przybliżać nie muszę. Najlepsze knajpy w całym Peru, brukowane ulice, na fundamentach inkaskich budowli wzniesione kolonialne światynie,…

Serce państwa Inków, dziś serce peruwiańskiej turystyki. Tu się przyjeżdża w jednym celu. Najeść swinek i obejrzeć siódmy cud świata ( a może szósty, albo piąty, w każdym razie – jeden z siedmiu). W związku z cudem, świnkami i całą resztą na Plaza de Armas gringoli zatrzęsienie (tradycyjnie znowu spotkałam Polaków… z Kanady).

Powiedziano nam (co nie do końca okazało się prawdą), że w związku ze styczniową tragedią, kiedy to zlalało i pozrywało drogi dojazdowe do Macchu Picchu, nie da się tam póść, można tylko pojechać. Tak też zrobiliśmy.

Po siedmiu godzinach krętych górskich dróg widziałam świat do góry nogami, żołądek miałam w okolicy migdałków, a po pobudce o 3 rano (ruszyliśmy o 4) ledwie na oczy widziałam. I wtedy nastąpił najciekawszy punkt programu. Indiana Jones dla ubogich to znaczy juhuuuuuuu! Jedziemy na linie nad rwąca rzeka. Kiedyś tu była cywilizacja, most znaczy się, ale po styczniowych lawinach…

Nie, jasne, jestem odważna, z ułańska fantazja i czym tam jeszcze. Więc wsiadłam. I ziuuuuuuuuu. Pojechałam. Tak jak oni:

Przeżyłam. A potem był spacer dnem kanionu,

nocleg w dość obskurnym hostalu, znowu pobudka o 3.30, żeby na Mapim być na wschód słońca, a potem to już było tak:

Zaginione Miasto Inków…

Nadziwić się nie mogłam, że tyle czasu przetrwało nienaruszone i nieodkryte w gęstej selvie. Macia odkrył amerykański poszukiwacz El Dorado i awanturnik Hiram Bingham dopiero na początku XX wieku! Nie ma jednej pewnej teorii jaką role pełniło indiańskie miasto. Mogło być wzniesione w odpowiedzi na inwazję hiszpańską, ale większość archeologów i historyków jest zdania, że zostało ono opuszczone przed przybyciem Hiszpanów. Zniknęły mumie i złoto – Inkowie zabrali je ze sobą, żeby chronić przed najeźdźcą. Zostawili natomiast masę ceramiki, niestety tę można oglądać w muzem … a gdzieżby? -w USA. Wszyscy są zgodni co do jednego: Machu Picchu było ważnym centrem obrzędowym. Dziś też jest ważnym centrem… obrzędów świeckich. Prezydent Toledo, pierwszy mówiący keczua Indianin u władzy zorgaznizował tu inaugurację swoich rządów. Próbowała tu zapanować też Mamona. Jednak kiedy ekipa kręcąca reklamówkę piwa odłamała dźwigiem kamery słup Intihuatana, szczęśliwie zakazano takich procederów.

Przed styczniową powodzią MP odwiedzały tysiące ludzi. Teraz ograniczono dostęp do zabytku. My weszliśmy tam o 6 rano razem z garstką może 60 turytów. Powoli z siwej mgły wyłaniały się kolejne budowle. Snuliśmy się po Mapim, by na koniec położyć się w trawie i po prostu tam BYĆ. Czysta magia. No co ja na to poradzę… Oni. Inkowie znaczy się, mieli wyczucie stylu.

A gdy tak siedziałam na mapim to mi się Stachura przyopomniał i „Dla wszystkich starczy miejsca pod wielkim dachem nieba…”

A potem poszliśmy do Świątyni Kondora i do Domu Dziewic (grom jednak na mnie spadł gdy przestępowałam próg…). No i tyle chyba o mapim, bo co tu gadać. Magia, panie, magia!

CDN

A tymczasem deser. Sesja pluszaków czyli wigunii:





Peru – la mas turistico

18 04 2010

Proszę już na mnie nie krzyczeć, że się zaniedbuję blogowo. To fakt, przyznaję i biję się w wątłą pierś. Już tłumaczę w czym rzecz. Od dwóch tygodni podróżuję w towarzystwie PT, który dojechał tu jeno na niecałe trzy marne tygodnie. Więc wbiłam się i ja w turystyczne kapcie i pomykamy od wycieczki do wycieczki, z gór w doliny, a z dolin znowu na szczyty (i to niemałe – 4500mnp).. A gdy nie pomykamy, to grzejemy brzuchy na tarasach wypaśnych restauranów, sącząc leniwie vino tinto i chłonąc peruwiańskie klimaty.

Jak przystało na rasową turystkę zakupiłam trzy jaskrawe obrusy, dwie pary skarpet z lamy, widowiskowy sweter z alpaki oraz worek indiańskich paciorków, zrobiłam zdjęcia cierpiącym na otyłość morskim lwom, które tu nazywa się wilkami oraz małym komicznym pingwinom Humboltda, które mogłyby z powodzeniem wystąpić w Ukrytej Kamerze. (Lwy morskie mogłyby za to zastąpić chór, z którym występuje Piotr Rubik, rany! Jak one śpiewają!!! Ryczą właściwie, ale z zaangażowaniem godnym Rubika własnie!).

O totalnym Mapim (czyli Machu Picchu), o tym jak zamiast przejść po bożemu po moście nad rzeką – przejść nijak nie mogłam bo most zerwany – posunęłam nad rzeką na linie, o tym jak nie spotkałam Rudej w Cuzco ;-(, o dzielnym Carlosie, który łowił rekiny i o mało nie zginął przez ośmiornicę oraz przez wielkiego kalmara, który wsadził mu macki do nosa, o pani która rąbała tasakiem kozę z autobusie, o indianach – singlach z wyspy Taquile i o cepeliadzie z pływającej trzcinowej wyspy Uros na jeziorze Titicaca – najwyżej położonym żeglownym jeziorze na świecie (3820 m.n.p.m) i ich mieszkańcach, którzy odpływającym statkom śpiewają na do widzenia „Vamos a la playa”, o peruwiańskich balladach (Historia Gregoria – który podróżował choć nie miał butów i zamarzły mu nóżki, więc podążał swoja drogą na rękach… wywołuje we mnie kołatanie serca).

O śwince morskiej, którą spożyłam, takoż o schabie z alpaki wolę nie pisać, bo obawiam się protestów hodowców chomików, szczurów i innych świnkopodobnych. Ale to nie ja wymyśliłam, tylko marynarze hiszpańscy, którzy ze świnek czynili sobie żywą rezerwę żywności. Gdy brakowało suszonego mięska na statku – świnka dostawała w łeb i był świeży obiad. Ale jak ktoś nie musi – moim zdaniem nie warto. Smakuje… jak mydło. Takie mięsko kurczakowo-rybne krokodyla na Kubie to i owszem warte było grzechu, ale to szczurobodobne.. No jakoś mnie nie przekonuje.

Alpaka zaś smakowała jak sarnina, ale żal tych oczu czarnych, więc powtórki nie było i nie będzie. Za to nadziewane ziemniaki – poezja. Nadziewają ci ziemniaka ( a w Peru, jeśli dobrze zapamiętałam jest 156 odmian kartofla czy innego patata) warzywami, rodzynkami, mięsem – całość pieką i polewają ostrym sosem. Podobnie postępują z rocoto – rodzajem baaaardzo pikantnej choć zdradliwej papryki. Zdradliwej bo wygląda identycznie jak zwykła polska czerwona papryka a daje do pieca – niczym meksykańskie jalapenio. Tą nadziewa się mięsem mielonym z orzechami i winogronami, kminkiem i czym tam jeszcze i zapieka z serem w piekarniku. Zupa kreolska z wołowiną, mlekiem, majerankiem i wbitym jajem też kusi zapachem…

Sama nie wiem jak schudłam siedem kilo od wyjazdu z Polski. Przecież jedną trzecią czasu w tej podróży spędzam na kulinarnych perygrynacjach! Jestem w Peru, więc brakuje mi jeszcze tylko… kondora. Jutro jedziemy na konną wycieczkę, może się ptaszysko napatoczy… Jesteśmy w Kordylierach, w Arequipie, tuż obok zjawiskowego kanionu Colca, nad którym krążą czuwające nad całym Peru kondory…

A bardziej barwnie (bo z fotami) i rzetelnie o Peru obiecuję napisać jak tylko PT opuści AMPEDE. Czyli już pojutrze.