Ludzie na filmach płaczą w różnych momentach i przy rozmaitych okazjach. Ja na przykład ZAWSZE ale to ZAWSZE płaczę, gdy pędzą konie. Nieważne czy to western, czy film kostiumowy z romansem w tle czy jakaś tam wojenna historia – konie pędzą – ja ryczę. Jak pędzą w zwolnionym tempie – to wręcz zanoszę się od płaczu.
No i teraz mi tu te konie pędzą, gnają, galopują, a mi płakać się chce. Ze szczęścia oczywiście! Moje prywatne konie mechaniczne, mój motorek – przyspieszył. Cwał. Życiowy. Na wszystkich planach zrobiło się gęsto, ruch jak w tokijskim metrze w godzinach szczytu albo w transmillenio w Bogocie.
Jungle Tour ruszyło (pozostając w końskiej stylistyce) z kopyta. Trzy duuuuże wycieczki na raz, biegamy, rezerwujemy, płacimy, organizujemy. Skutki rozmaite, ale kręci się – bez dwóch zdań. Po drodze jakieś fiesty… ostatnia to Dia de la Rasa- czyli Dzień Rasy. A ściślej mówiąc rasowej tolerancji, jakby nie było, tu w Kolumbii to powód do wypicia beczki aguardiente i przetańczenia nocy na rynku. Co też z Johnem (nowa dramatis persone) zrobiliśmy w miasteczku oddalonym o 20 km od pięknej kolonialnej Villa de Leiva. Były sztuczne ognie, panowie w kapeluszach z akordeonem na scenie, pijani w sztok Kolumbijczycy i noc pełna tańca, radości, rozmów po świt. Kolumbijska rodzina przyjaciół Johna złożona z wujów, ciotek, rodziców, kuzynów okazała się nader przyjacielska, kuzyn zaprosił mnie na Dominikanę, matka orzekła, że nigdy nie widziała ojos tan bonitos (tak pięknych oczu… No ba!), wujowie obtańcowali, John kupił mi truskawki w czekoladzie. Czyż życie nie jest piękne????!!!!
Moje dziecko, Atena, która wyszła z mojej osobistej głowy ;-) – Jungle Tour rozwija się. Są nowe pomysły, nowi ludzie, którzy chcą współpracować, nowe kierunki… Wyspy San Bernardes, cooperacion z gringo z USA, z austriackim profesorem Chrisem… ale jak to ogarnąć dwoma rękami i jednym przeciążonym i rozgrzanym (od słońca) mózgiem? Pomagają John i Gina moje dobre duchy z Bogoty. Gina – Amiga poznana w Santa Marta – Bogotanka, kobieta młoda i wyjątkowa, biegnąca z wilkami – poświęcę jej osobny wpis bo warta jest tego! I jej starszy brat – plaster miodu! Człowiek o wielkim rozmachu życiowym, pokaleczonym sercu i poczuciu humoru, które kocham. John potrafi rozpędzić smutki, przegonić burze i zabić smoki. Robi to mimochodem. Ender, który zawsze jest, kiedy trzeba. Jest nas czworo, czyli mało, wciąż za mało, ale udaje się na razie. Ender umie wejść na dach i załatać dziurę, John jest moim mózgiem i ramieniem, Gina potrafi wszystko i zna wszystkich.
No i ja. Wiadomo ;-)
Trwa walka o wizę przy współudziale mojego Szanownego Wydawcy Wydawnictwa Czarno na Białym i Centrum Kulturalnego La Redada – mam nadzieję, że bój zakończy się szczęśliwie- tylko kiedy? Nie wiadomo…
W Casa Blance spokój. Szakira zaprzyjaźniła się z odziedziczonym wraz z domem rocznym kocurem Lince’em. Szakira śpi po mojej lewicy, zazdrosny Lince (od razu jakoś mnie pokochał. No co jest do diabła z tymi kotami?!) po prawicy. Do kompletu mamy gołębia – roboczo nazwaliśmy go Stefan. Gołąb spadł z drzewa jako małolat. Połamał się i teraz się zrasta. Uwielbia towarzystwo Lince’a i Szakiry… czasem we trójkę kokietują się nawzajem. No i czyż nie tak miał wyglądać raj?
Casa Blance do raju jednak daleko. Trwa apokaliptyczna pora deszczowa. W Santa Marta woda wdziera się drzwiami, walczymy z dachem, piorun spalił sieć. Internet umarł.
Śpię po kilka godzin dziennie, deszcz walący w dach budzi mnie w nocy, o świcie w Bogocie wrzeszczy papuga za oknem. Chodzę nieprzytomna. Dwa dni temu jechałam z Johnem samochodem do Villa de Leiva – wybrać hotele dla moich turystów i obejrzeć miasto. Była słoneczna pogoda, ciepłe (ale nie gorące) powietrze biło po twarzy. Za oknem krowy, owce, zielone pagórki. Prawie jak na Śląsku! Zamknęłam oczy i niechcący wyrwało mi się: No i czyż życie nie jest piękne?
Jest. – przytaknął John.
I tyle na dziś.