Cwał życiowy

19 10 2011

Ludzie na filmach płaczą w różnych momentach i przy rozmaitych okazjach. Ja na przykład ZAWSZE ale to ZAWSZE płaczę, gdy pędzą konie. Nieważne czy to western, czy film kostiumowy z romansem w tle czy jakaś tam wojenna historia – konie pędzą – ja ryczę. Jak pędzą w zwolnionym tempie – to wręcz zanoszę się od płaczu.

No i teraz mi tu te konie pędzą, gnają, galopują, a mi płakać się chce. Ze szczęścia oczywiście! Moje prywatne konie mechaniczne, mój motorek – przyspieszył. Cwał. Życiowy. Na wszystkich planach zrobiło się gęsto, ruch jak w tokijskim metrze w godzinach szczytu albo w transmillenio w Bogocie.

Jungle Tour ruszyło (pozostając w końskiej stylistyce) z kopyta. Trzy duuuuże wycieczki na raz, biegamy, rezerwujemy, płacimy, organizujemy. Skutki rozmaite, ale kręci się – bez dwóch zdań. Po drodze jakieś fiesty… ostatnia to Dia de la Rasa- czyli Dzień Rasy. A ściślej mówiąc rasowej tolerancji, jakby nie było, tu w Kolumbii to powód do wypicia beczki aguardiente i przetańczenia nocy na rynku. Co też z Johnem (nowa dramatis persone) zrobiliśmy w miasteczku oddalonym o 20 km od pięknej kolonialnej Villa de Leiva. Były sztuczne ognie, panowie w kapeluszach z akordeonem na scenie, pijani w sztok Kolumbijczycy i noc pełna tańca, radości, rozmów po świt. Kolumbijska rodzina przyjaciół Johna złożona z wujów, ciotek, rodziców, kuzynów okazała się nader przyjacielska, kuzyn zaprosił mnie na Dominikanę, matka orzekła, że nigdy nie widziała ojos tan bonitos (tak pięknych oczu… No ba!), wujowie obtańcowali, John kupił mi truskawki w czekoladzie. Czyż życie nie jest piękne????!!!!

Moje dziecko, Atena, która wyszła z mojej osobistej głowy ;-) – Jungle Tour rozwija się. Są nowe pomysły, nowi ludzie, którzy chcą współpracować, nowe kierunki…  Wyspy San Bernardes, cooperacion z gringo z USA, z austriackim profesorem Chrisem… ale jak to ogarnąć dwoma rękami i jednym przeciążonym i rozgrzanym (od słońca) mózgiem? Pomagają John i Gina moje dobre duchy z Bogoty. Gina – Amiga poznana w Santa Marta – Bogotanka, kobieta młoda i wyjątkowa, biegnąca z wilkami – poświęcę jej osobny wpis bo warta jest tego! I jej starszy brat – plaster miodu! Człowiek o wielkim rozmachu życiowym, pokaleczonym sercu i poczuciu humoru, które kocham. John potrafi rozpędzić smutki, przegonić burze i zabić smoki. Robi to mimochodem. Ender, który zawsze jest, kiedy trzeba. Jest nas czworo,  czyli mało, wciąż za mało, ale udaje się na razie. Ender umie wejść na dach i załatać dziurę, John jest moim mózgiem i ramieniem, Gina potrafi wszystko i zna wszystkich.

No i ja. Wiadomo ;-)

Trwa walka o wizę przy współudziale mojego Szanownego Wydawcy Wydawnictwa Czarno na Białym i Centrum Kulturalnego La Redada – mam nadzieję, że bój zakończy się szczęśliwie- tylko kiedy? Nie wiadomo…

W Casa Blance spokój.  Szakira zaprzyjaźniła się z odziedziczonym wraz z domem rocznym kocurem Lince’em. Szakira śpi po mojej lewicy, zazdrosny Lince (od razu jakoś mnie pokochał. No co jest do diabła z tymi kotami?!) po prawicy. Do kompletu mamy gołębia – roboczo nazwaliśmy go Stefan. Gołąb spadł z drzewa jako małolat. Połamał się i teraz się zrasta. Uwielbia towarzystwo Lince’a i Szakiry… czasem we trójkę kokietują się nawzajem. No i czyż nie tak miał wyglądać raj?

Casa Blance do raju jednak daleko. Trwa apokaliptyczna pora deszczowa. W Santa Marta woda wdziera się drzwiami, walczymy z dachem, piorun spalił sieć. Internet umarł.

Śpię po kilka godzin dziennie, deszcz walący w dach budzi mnie w nocy, o świcie w Bogocie wrzeszczy papuga za oknem. Chodzę nieprzytomna. Dwa dni temu jechałam z Johnem samochodem do Villa de Leiva – wybrać hotele dla moich turystów i obejrzeć miasto. Była słoneczna pogoda, ciepłe (ale nie gorące) powietrze biło po twarzy. Za oknem krowy, owce, zielone pagórki. Prawie jak na Śląsku! Zamknęłam oczy i niechcący wyrwało mi się: No i czyż życie nie jest piękne?

Jest. – przytaknął John.

I tyle na dziś.





Na fali

8 08 2011

Wstyd i hańba! Tak zaniedbać blogowisko!

Sądziłam, że formuła się wyczerpala, ale nieoczekiwanie przez – ni mniej ni wiecej – a bloga właśnie – odnajdują mnie różni dziwni, często – fajni ludzie. Ostatnio Polka mieszkająca w Santa Marta, ale też Emilia z Wysp Zielonego Przylądka i nawet pewna pani z pewnej telewizji… też znalazła.

Więc może warto rzucić czasem blogowy ochłap? Na więcej – póki co mnie nie stać, proszę o cierpliwość, na pewno przyjdą lepsze czasy dla bloga.

 

W Polsce tradycyjnie pożeram ruskie pierogi, a nawet WRESZCIE!!! uczę się je wytwarzać i zastanawiam nad tym, czy ruchy, które wykonuję są przemyślane, rozsądne i słuszne.

Zamilkłam bowiem nie z czystej złośliwości, zgnuśnienia lub pospolitego lenistwa. Tu się dzieje! Huczy, buczy, powiewa, dymi i paruje. Pod czachą.

A wszystko to – bo Ciebie kocham… e.. nie to nie tak szło. A wszystko to – bo znalazlam wymarzony DOM.

Proszę trzymać kciuki, bo dopóki czarno na białym nie zobaczę kontraktu, to nie uwierzę że go wynajmę i że za tyle! Siedemnastowieczna kamienica. W centrum Santa Marta. PIęęęękna!!! Tuż obok Katedry. Nieopodal morza. Jakieś – lekko licząc – 500 metrów będzie hawiry, jak nic. Plus patio z pochylonym drzewem limonki w pakiecie. Więc wyjdzie najwyraźniej tak, że i mały hostal  i restaurana się spreparuje od ulicy no a przede wszystkim JUNGLE TOUR – agencja podróży, która nabiera rozpędu tu znajdzie swoją siedzibę.

Pierwsza polska grupa zorganizowana zbiera się już w biurze LOGOS TOUR. (Niebawem- o czym na pewno doniosę – pojawi sie strona JT.)

Dzieje się duzo więcej, ale to nie są blogowe historie. Zaliczam spotkania ze znajomymi, rauciki u panów ambasadorów Kolumbii i Ekwadoru ( bardzo przyjemne fiesty!!!!), pływam łódką po jeziorze, szykuję się na hardcorowy wypad na Krym – namioty, noclegi pod chmurką, jeepy i jakieś ponoć – jak zaklinają kierowcy – same haszcze, ostępy i inne oczeredy. No i, rzecz jasna Czufut Kale i Bakczysaraj.

„MIRZA: Tam nie patrz. Tam spadła źrenica o dno Al Kahiru

niczym grom uderza! I ręką tam nie wskazuj. Nie masz u rąk pierza!

PIELGRZYM: Mirzo, a ja spojrzałem. Przez świata szczeliny

Com zobaczył – opowiem po śmierci. Bo w żyjących języku nie ma na to głosu.”

Sonety Krymskie (ale cytowane z pamięci, więc mogło lecieć inaczej ;-) Kto napisał sonety to chyba tu na tym blogu tłumaczyć nie muszę? :-)

No i co? Lubię mojego bloga. Jest jaki jest, niedopieszczony i biedniutki, ale dziś pewien – nazwijmy go Anastazy – rzucił, ściskając mi dłoń na powitanie – Muszę wyznać, że wirtulanie – choć o tym nie wiesz- poznaliśmy się przez twojego kota… Anastazy czyta mojego bloga a dziś przypadkiem wpadliśmy na siebie w realu. Pierwszy wpis jaki zaliczył Anastazy był na temat tego, CZEGO NIE ROBI SIĘ KOTU :-)!!!

Jestem w Polsce i wiem na pewno, że to moje miejsce na ziemi. Żeby nie wiem co. Ale niekoniecznie miejsce, w którym muszę aktualnie przebywać ;-)! Dalej w rozkroku żyć się nie da, no way. Za miesiąc więc opuszczam ciepłe pielesze. A tymczasem…

Upajam się faktem, że nie muszę codziennie urzadzac polowania na kleszcze ani wytrzepywać stada czerwonych mrówek z poscieli. Upajam sie faktem, że ktoś mądry wymyślił marynowanie grzybów, wędzenie ryb, kiszenie ogórków itd. Upajam się ładem, spokojem, ciszą, zielenią, kwiatkami polnymi, zapachem chleba. Nie mam tego wszystkiego tam.

Pyta mnie coraz więcej Znajomych ( pomijam ulubione pytanie quizowe absolutnie numer 1: : Dlaczego nie jestem opalona) czy jestem pewna że Kolumbia to mój swiat. (Nie, nie jestem, wcale tak nie twierdze), gratulują mi odwagi „pójścia wlasną drogą”. (Nie mam odwagi, strasznie się boję!). Pytają, czy jestem pewna, że już nie zmienię zdania. Haha. (Jestem pewna że zmienię zdanie) czy mi tam dobrze (i tak, i nie), czy wiem na pewno ( a kto wie?) itd. No ludzie! Jest jak jest. A jak bedzie  – to się przecież zobaczy. ;-)

 

Po prostu Fala przyszła. I niesie.

 





Jak uszczęśliwić konia czyli gdzie ukryli się sponsorzy?!

8 04 2011

Kupię konia – wpadło mi kiedyś do głowy i już nie wypadło. Pan Tajemniczy, zapalony koniarz się ucieszył i obiecał kupić siodło. Ale siodło to – jak słyszałam – najtaniej i najlepiej – w Teksasie. To może uzdę wyszywaną ręcznie w serduszka i kolibry. Ach.
Kupię konia. Tak. Tylko że ja nie potrafię dbać o konia. Ja nie wiem co on zżera, jakie ma obyczaje i w ogóle raczej nie wiem, jak sprawić żeby taki koń był szczęśliwy. W ogóle nie bardzo wiem jak sprawić, żeby ktokolwiek był szczęśliwy, a koń – to już w szczególności.
Więc zanim kupię konia, to jeszcze pomyślę, poczytam, porozmawiam z tymi tam.. Ludźmi Od Koni. No w końcu „człowiek całę życie się uczy” tak czy nie?
A tymczasem zdaje się, że wynajmę 400 metrowy stary dom. :-)!
Tymczasem napiszę opowiadanie o starym zapomnianym języku Archantu, którym porozumiewały się anioły i ludzie. To było jeszcze zanim wybudowano wieżę Babel.
Tymczasem przylecę do Polski.
Silniki zapuszczamy 8 kwietnia, w piątek.
W Polsce będę tylko przez chwilę, bo zaraz po wylądowaniu wsiadam w samolot do Zurichu. Oczywiście, żeby skontrolować moje szwajcarskie konto.
Semana Santa czyli po naszemu Wielkanoc spędzę u w Górach Świętokrzyskich a potem wyruszam na żebry.

400 metrowy dom bowiem zostanie zaadaptowany na mały przyjemny hostalik z restauracją, kawiarnią i cudownym ukwieconym patio. Tu też ruszymy z kopyta z Jungle Tour. Oczywiście jeśli najpierw wyszarpię skądś kilka tysięcy dolarów na potrzebne inwestycje.
Sponsorze, hop! hop! gdzie się schowałeś i dlaczego siedzisz cicho?!