Nowi libertadores

3 05 2011

Tu napawde nie lubia gringos. Na szczescie (dla mnie) mocno roznicuja gringo i europeo.





GOMORY nie będzie

1 10 2010

Pytanie dziennikarza za 100 punktów (po udanej akcji rządu w wojnie z FARC-iem, akcji- o kryptonimie SODOMA)

– Czy kolejna akcja będzie miała kryptonim GOMORA?

No tak. Logiczne.

Tymczasem w Ekwadorze dziś mieliśmy zamach na prezydenta. W związku z tym granice zamknięte, samoloty do Quito nie latają tysiące Ekwadorczyków uwięzionych na lotniskach…

A ja dowiedziałam się, że muszę sobie do dżungli kupić kalosze. Hunterów tu raczej nie mają, chwała Bogu, więc kupię sobie zwykłe czarne gumiaki za 20 zeta. Ponoć w dżungli – a także mokrej selvie – sprawdzają się lepiej niż wszelkie goretexy i inne zachodnie wymysły.

Tak przynajmniej twierdzą ludzie z lasu.





Pies emeryt i co nie co o kolumbijskim wywiadzie

26 09 2010

Wszyscy gadają o Mono Jojoy, Obama dziękuje Santosowi, ogólnie- euforia. 40 specjalistów bada zawartość FARCowych komputerów.
Dziwi mnie, że dumny rząd z taką swobodą opowiada wszem i wobec o swoich sztuczkach. Jak PODANO W WIADOMOSCIACH Mono Jojoy zamówił sobie buty. Wygodne. Zamówił PRZEZ TELEFON. Który rzecz jasna był na podsłuchu.Buty dostał. Super wygodne i z super GPS’em p czy czyms w podobie, który pikał i mówił tym, którzy byli ciekawi: Halo!!! Tu jestem! To ja, zły człowiek!

No a potem już poszło łatwo.
James Bond nigdy nie opowiada jak wykańcza przeciwnika. Tylko z filmów o nim możemy się tego dowiedzieć.

Wszyscy gadają też o Sashy. To jedyna strata jaka poniósł rząd. Pięcioletnia czarna (nomen omen) labradorka straciła w Sodomie życie. Za trzy miesiące miała przejść na emeryturę, ale zginęła w boju. Jak twierdzi Ender psy zarabiają miesięcznie w wojsku tyle samo co żołnierze. (około 400 dolarów). Mają godziwe emerytury, a kasa jest tylko dla nich. Na jedzenie, lekarza itp. Włąściciel nie może zabierać swojemu psu emerytury ani pensji.
Sasha nie doczekała. Przed śmiercią, zanim trafiła na bombę, wykonała ostatni skok na spadochronie.

Ender patrzy na Szakirę i mówi: Jak nie będziesz już miała pieniędzy, to wiesz…

Jak na razie Szakira nauczyła się siadać. Super. Teraz jak chce cokolwiek-najpierw siada.
Pracujemy aktualnie nad łapą. Skoki na spadochronie – w późniejszym terminie.





Sodoma w ogniu

23 09 2010

Siedzimy wszyscy od rana przed telewizorem. Nowy prezydent się wykazał, są dobre wieści. Tu w Santa Marta się cieszą, ale wiele rodzin dziś w Kolumbii płacze. Co się stało?
O północy na południu Kolumbii (okolice Mety, o ile się nie mylę, w Macarenie) przeprowadzono akcję o kryptonimie Sodoma. Trwała dwie noce. Jedną poświęcono na wybadanie terenu, druga- to już była zaskoczka.Dwadzieścia samolotów pod osłoną nocy zbombardowało obóz guerilli. Od dawna poszukiwany
Victor Julio Suarez, alias Mono Jojoy (Jasna Gąsienica), jeden z okrutniejszych przywódców Farc-u stracił życie. Od dawna on i jego ludzie ukrywali się w bunkrach w gęstej selvie, tym razem zostali namierzeni. Deszcz bomb spadł w nocy z nieba, chwilę później na teren obozu wkroczyło wojsko. Dziś w TV przerwano wszystkie programy, mówi się o tym, że to milowy krok w historii kolumbijskiej walki z terrorem guerilli. Ale wiele osób od dziś nie będzie mogło spać spokojnie.  Przetrzymywanym przez Farc ludziom grozi śmierć. Czy Farc zaleje wściekłość i  weźmie na nich odwet. Rodziny porwanych boją się. Rząd mówi o kolejnych akcjach, a ludzie na ulicy o tym, że nie ma czym się martwić, bo Farc z każdym dniem traci siły.

Poza tym mamy tu pomarańczowy alert. Znaczy się idzie do nas cyklon.Ponoć, jak mówią miejscowi, przejmować się nie ma czym, bo cyklon to tylko taki mały huragan. Nic wielkiego stać się nie może. Ale i tak szczęśliwie w porze nadejścia cyklonu będę sobie radośnie doiła krowę Lunę w Sierra Nevada. Nie lubię krów, ale jednawolę je od cyklonu.

W interiorze za to też mają alert i w też w tym samym kolorze. Wulkan się czai i pluje iskierkami. Może zionąć jako wawelski smok solidnie ogniem.

Nikt jednak nie wpada w panikę. Nie takie rzeczy się brało na klatę!





Bardzo długi weekend (w La Paz)

2 05 2010

Trawa po drugiej stronie rzeki jest zawsze bardziej zielona, a jezioro Titicaca po stronie Boliwii jest oczywiście bardziej błękitne. W każdym razie takie wydaje się w pełnym sloncu. Znowu jestem na tysiącach mnpm gdzie powietrze jest cudownie świeże i czyste a kolorki jak podrasowane w photoshopie.

Odpoczywam po arekipenskim szalenstwie i zarwanych nocach w klubie zoom.

Copacabana – małe, senne miasteczko z masą turystów (stąd wypływa się na święte wyspy: Słońca i Księżyca). Kilka uliczek obstawionych straganami i knajpkami, wszędzie reggae, masa frików, klimat podobny do tego z Tagangi. Albo z Krupówek, tylko w mini skali.

Przerzut przez granicę peruwiańsko-boliijską to jakieś żarty. Minuta dziesięć, do tego na wyposażeniu miły pan Kaowiec pomagający znaleźć policję migracyjną, polecający hotele, podający kursy wymiany walut, itd. A naczytałam się, że łapówki na każdym kroku, wyłudzanie, haracze, itp. Oprócz próby wyłudzenia 20 dolarów przy wyjeździe z Wenezueli (przekraczałam ją z Francuzem Jeremim i absolutnie odmówiliśmy uiszczania jakichkolwiek opłat, no chyba że kartą kredytową i koniecznie prosimy o kwit z nazwiskiem pana, który kasę pobiera:-)

I co? Okazało się, że już nie trzeba płacić…

Oprócz zdegenerowanej pod rządami Chaveza Wenezueli nigdzie indziej nie zdarzyło mi się, aby ktoś próbował wyiskać mnie z kasy na przejściu granicznym. Oczywiście nie wszystko stracone, dwie granice jeszcze przede mną.

Tymczasem z La Paz obieram kierunek na Rurrenbaque, w skrócie na Rurę. A stamtąd już jak by się to wyraził Joseph Conrad… w górę rzeki, do serca dżungli. Odrobine tylko niepokoi mnie fakt, że to rejony malaryczne, a brać teraz proszki to bezsens zupełny. Pomijam ich cenę, ale żeby lek zadziałał, trzeba zażywać chemię miesiąc bodajże przed planowaną wyprawą i dwa tygodnie po niej. A ja ją planuje za trzy dni. No nic, na wypadek choroby, mam jakieś killery od Wandy, z misji afrykańskiej, których ona używała w Zambii. Szkoda ze źli ludzie skradli hamak z moskitierą, teraz byłby jak znalazł.

…..

Tak sobie pisałam, mając nadzieje płonne, że internet w Boliwii to normalna sprawa i można bezkarnie wpisy wrzucać zgodnie z terminarzem i w ogóle na luzie. Ha. Otóż owszem, internet to nawet i jest. Tyle, że nie działa. Nie wiem czy to Pachamama zagniewana Konkurencją i uwagą gringos skierowną w zła stronę wysyła złe fluidy, czy co, grunt, że dorwać się do sieci graniczy z cudem. Bo fakt, że jesteśmy wysoko chyba nie ma znaczenia? 4 000 mnpm, czy tak już będzie do końca? Nie to, żebym nie lubiła być bliżej gwiazd, ale te temperatury! Zakupiłam rękawiczki (boskie, włochate, z alpaki) i czekam na słońce. Jestem w La Paz.

Dostać się tutaj nie było łatwo.

Jak każde dziecko wie i jak Pascal poucza: „W Boliwii silnie zakorzeniona jest tradycja protestów społecznych. W zasadzie co tydzień gdzieś ktoś przeciw czemuś protestuje.”.

Tak! Bingo! I to był właśnie TEN DZIEŃ!

Po sennej, słonecznej i ciepłej Copacabanie snułam się do drugiej po południu, kiedy to – jak wyliczyłam- przyszedł czas, żeby wsiąść do autobusu do La Paz i zjawić się w stolicy przed zmrokiem. Bojaźliwia nadmiernie nie jestem, ale La Paz to drugie pod względem niebezpieczeństwa miasto (po Caracas), poza tym to tu zamordowano kilku turystów i to tu szaleją taksówkarze-porywacze. Po zmroku tam się plątać nie zamierzam – rzekłam sobie i wsiadłam do autobusu.

I początkowo nawet wszystko szło zgodnie z planem. Jeśli pominąć fakt, że po pół godzinie autobus staje, wszyscy wysiadają, zaś autobus (z moim plecakiem w środku!) wtacza się na tratwę i odpływa w siną dal. A my nie. My biegniemy do przystani i ładujemy się na jakieś przedpotopowe łajby, które kiwają tak, że nagle przypominaja mi się wszystkie nowenny i akty strzeliste… a potem tak podróżni jak i autobus szczęśliwie odnajdują się nawzajem i podróż mija dalej bez zakłóceń.

Aż do chwili… gdy z drogi zjeżdżamy… nie, staczamy się raczej wprost na błotnistą pampę. I tak na przełaj po pampasach „pruje” nasz wóz podskakując, zakopując się w błocie, w całkowitej ciemności, gubiąc azymut i kręcąc w kółko… Rozpętuje się ulewa a ja powoli już zaczynam wypatrywać pum i ocelotów- jesteśmy w takiej głuszy.

Co się stało? Normalka. Droga zablokowana. Protestują przeciwko wysypisku smieci… Więc zamiast trzech godzin, wyjdzie sześć. Zmrok zapada sobie powoli i bez wniku, a ja nerwowo skręcam kulki z papieru toaletowego.

W La Paz? Po ciemku? I w dodatku wysadzi nas gdzieś… pod La Paz? Po ciemku? Nie! Zaszyję się po siedzeniem i przeczekam do jutra!

Wysadził w haszczach. Po ciemku. Zaszyć się nie dało. Taksówki ani widu ani słychu. A nawet jakby była, to by tylko zęby wyszczerzyła. Przecież Los Wiajeros właśnie tutaj zakończyli swoją podróż, po tym jak ich pseudotaksiarz wywiózł hen i ograbił. No i stoję, sierota i się trzęsę aż tu nagle… spada mi na ramię wielka i ciężka łapa. – Turista? – słyszę i mdleję… szczęśliwie w ramiona policjanta, który się ulitował nad tą kupą nieszczęścia jaką niewątpliwie wtedy byłam.

Ach, jak fajnie w tym La Paz, o proszę! Taksówka się znalazła i pan policjant spisał tablicę rejestracyjną, zrobił pamiątkowe zdjęcie taksiarzowi, no po prostu bezpiecznie jak w Zurychu!

Ale do Rurrenbaque nie pojadę. Coś omija mnie w tej podróży dżungla amazońska, czy raczej też ja ją wbrew sobie omijam… Tym razem naprawdę to nie moja wina.

Plantatorzy kawy domagają się 12 % dopłat z rządu zamiast mizernych 5. I od kilku tygodni blokują drogę (kawy na szczęście na nią nie wysypują). Silnie zakorzeniona tradycja protestów społecznych… O tak! Posiedzę w tym La Paz…





Bananowa Republika czyli co zrobić z Coca-Colą

14 03 2010

A u nas dziś – wybory!

W związku z tym na ulicach pustki, bo po co wychodzić na ulicę jak się nie można piwa napić? A tak. Od dwóch dni w Kolumbii trwa prohibicja. No znaczy się taka umowna, bo jak ktoś chce, to źródełko zawsze znajdzie… Na przykład na Playa Blanca bez wniku panowie z przenośnymi lodówkami zachęcają do zakupu cervesity. Biznes jest biznes. Ale już w Santa Marta sklepy pozamykane. Bary świecą pustkami. Cisza. Rzadko spotykana CISZA. Jak się uprę, to usłysze z tarasu szum morza…

Tymczasem świadomość obywatelska tu – żadna. Namawiam, nawołuję, zaklinam, prawie o demokracji, ale słyszę tu wciąż: „Na wybory się nie wybieram. Wszyscy oni tylko kłamią”. Uribe, który ma już za sobą dwie kadencje, chciał kandydować ponownie, ale musiałby w tym celu zmienić konstytucję. Wymyślił, że podczas dzisiejszych wyborów parlamentarnych odbędzie się refendum dotyczące jego reelekcji. Kolumbijczycy referendum jednak nie chcieli.

Kraj jest podzielony. Z jednej strony polityka twardej ręki wobec FARCu i narkobiznesu sprawia, że Colombionas są przychylni prezydentowi (wg sondaży 80 % popiera głowę państwa), z drugiej niespełnione obietnice (pieniądze dla najbiedniejszych, reformy socjalne, walka z korupcją) to woda na młyn dla jego przeciwników. Ci ostatni mówią: Za czasów Uribe Kolumbia stała się mujer de Estados Unidos (żoną USA). Prezydent zaś – marionetką. I nie chodzi tu już o bananową republikę, ale o odsprzedane Amerykanom prawa do ziemi (Park Tayrona), bogactw naturalnych czy… bananów.

Bananowa republika. Co kilka dni horyzont przesłania mi gigantyczny kontenerowiec z kłujacym w oczy znajomym napisem Dole. Na rynek światowy trafia około 13 mln. ton bananów rocznie, przy ich uprawie (w AMPEDE) pracuje około 4 mln. osób. Warunki pracy przy przemyśle bananowym są oczywiście poniżej wszelkich standardów. Na porządku dziennym jest używanie pestycydów i innych inwazyjnych metod uprawy niszczących środowisko. Wielkie korporacje dostarczające banany konsumentom w krajach rozwiniętych nie przestrzegają praw pracowników, powszechny jest wyzysk i nadużycia i zaniżanie cen skupu. O narażeniu zdrowia pracowników (opryskiwanie chemiczne bez stosownej ochrony pracowników) nie wspominam.

Korporacje rządzą światem, ale te świat ma dla nich odpowiedź. No cóż, ani Uribe, ani żaden z pracowników Bananowej Republiki nie powie im wprost „ A pocałujcież się wy w dupę”. Nie, nie takiej kawy na ławy nikt nie wywali. Tu się walczy inaczej. Coca-colą. Marką legendą.

Amerykański mit. Ale nie w Kolumbii.

Pierwsze spotkanie z napojem (którego niż zażywam na ogół) miałam w dniu kiedy zapchał mi kibel. Jak wiadomo na tym kontynecie panuje uroczy zwyczaj wrzucania zużytego papieru toaletowego do kosza na śmieci, co przy prawie 40 stopniowym upale daje oczywiste efekty sensualne… Ja więc uparłam się papier wspomniany traktować po europejsku. I to był błąd bo wucet zapchał się na amen. Przepychałam, przetykałam, błagałam na kolanach, a śmierdziało coraz bardziej!

I wtedy do akcji wkroczył Ender. Z miną starego przeczyszczacza toalet, do muszli wylał dwie dwulitrowe butelki coli i powiedział: Poczekaj do jutra a potem spuść wodę. Popukałam się w głowę, ale jak rzekł, tak uczyniłam. I co? Magiczny napój czyni cuda. Woda spłynęła z uroczym ćwierkaniem. Lekko i przyjemnie.

I proszę sobie tu nie myśleć, że jest to jedyne zastosowanie Coca coli. Mechanicy samochodowi w Kolumbii stosują ją do rozpuszczania smarów. Słyszałam też (choć na własne oczy tego nie widziałam), że każdy policjant nosi ze sobą malutką butelkę. Po wypadkach, mordach i strzelaninach coca colą szybko i skutecznie usuwa się krew.

Że też nikt nie wpadł na pomysł takiego filmiku reklamowego! …;-) No więc tak się walczy z systemem. Coca-cola do kibli i do sprzątania. Polecam!