Nic, ktore zmienia wszystko

5 10 2014

Im bardziej pragne cos napisac, tym bardziej nie potrafie. Im bardziej Puchatek zagladal do sloika, tym bardziej miodu w nim nie bylo…

Otoz chcialam ( a chyba nie potrafie) napisac o tym, ze pojechalam do Palomino. Plaza nad wburzonym morzem i rzeka, ktora do niego wpada, a raczej leniwie wlewa sie… kajmany, mrowkojady i mnostwo wodnego ptactwa wzielo w posiadanie gore rzeki. Wioska zas to gringolandia, ale mila. Cos jak Niebianska Plaza, ale jeszcze nie tak strasznie w niej, jeszcze Wladca Much sie nie obudzil, a i autochtoni nie agresywni – wyznaja zasade: make love, not war i produkuja dziesiatki dzieciakow, a potem (zmeczeni ich produkowaniem i upalem) zwisaja w zastyglych pozach ze swoich hamakow.

Wiekszosc wioski jednak to najezdzcy – hipisi, freaki, niebieskie ptaki… jaraja gandzie, gapia sie w morze i maja wywalone na kosmos. Kupuja ziemie, gotuja sobie vega zarcie, cos buduja z patykow, zamki na piasku tez postawia, jest cool ogolnie. Czyli zdecydowanie nie moj klimat. Ja nie jestem cool, a z zamkow to mam jedynie kilka blyskawicznych – w sukienkach. I tylko tyle. Nie lubie sie bratac, jarac, integrowac, plesc godzinami o niczym. Jestem pewnie w ich mniemaniu beznadziejna (tak sie troche czulam). Niestety klimat mam taki, ze sie wole wodki z marynarzami w porcie napic, albo prosecco  w Meli na Chmielnej…  kwestia wieku moze. Albo gustu.

No, ale mimo wsystko wyladowalam na dzialce sprytnego  Australijczyka, ktory frikow za friko zagonil do roboty. Oni mu buduja dom, za to moga w nedznych warunkach mieszkac na kupie i miec staly dostep do ogniska, morza i ziola. Czapki z glow, mily Australijczyku! I nie, nie bylo NIEMILO, mimo ze komary zarly jak zarlacze, ze a prysznic robil kubek z woda i ogolnie ropierdolnik mega… Niemilo nie bylo wcale. Ale tylko dlatego, ze dostalam do dyspozycji prawie 30-letniego campera, gdzie zamelinowalysmy sie z Szakira – ona u progu cieczki, ja u progu jakiegos wariactwa zupelnego. Bo to byl moj drugi tydzien w Kolumbii. I nie wiadomo juz ktory tydzien, kiedy zastanawiam sie CO DALEJ i panie premierze, jak zyc?

Tak camper, jak i jego wlasciciel okazali sie zbawieniem.

Poszlismy nad rzeke – ja, wlasciciel campera – Argentynczyk z Buenos Aires, mniejsza o personalia, i pies. Zabladzilismy. Przelazlam przez plot, zapytac miejscowych, dokad prowadzi mala gorska drozka. Trafilam na pole Indian. Szedl do mnie jeden… nie wiem dlaczego (wstyd mi) pomyslalam o plantacjach bawelny nad Missisipi i ze zaraz mnie zastrzeli. Nie zrobil tego jak widac, za to wskazal droge. Poszlismy lanami kukrydzy przed siebie.

Rzeka. Leniwy nurt. Plywajacy szczesliwy pies. Chwila zawahania, czy ciepnac precz stanik, ale w imie szacunku dla kultury Braci Wiekszych (jak lubia o sobie mawiac Koguis) pozostalam przyodziana w pelne bikini. Przeszlismy w brod na drugi brzeg.

A wiec rzeka… taki spokoj – za nami las i malpy pokrzykujace w koronach drzew. Kolibrow  stada dzikie, upal… Argentino czytajacy ksiazke, ja w lopianach spiaca, pies jak zwykle moczyl sie. Przyszli Indianie, rozebrali sie i wskoczyli do wody. Na golasa! Potem poszli sie kochac w szuwarach. (slyszelismy ich). Milosc moga uprawiac tylko na ziemi, by czerpac energie od Pachamamy. Zastosowali sie najwyrazniej do wymogow kulturowych.

Mielismy tylko butelke wody, dwie empanady z warzywami, no i nas.

To byl najpiekniejszy piknik z mozliwych.

Uroslo cos we mnie bardzo szybko, jak grzyb. Wsystkie skladowe – RUCH – spokojnego ale nieublaganego nurtu rzeki, ruch podrozujacego od dwoch lat Argentino i swiadomosc, ze udalo nam sie wyrwac jeden dzien zyciu i ze mozemy opowiedziec sobie TYLE, a potem nigdy juz sie nie spotkac, ruch nadpobudliwej suki w rui chlodzacej psie zmysly w zimnej wodzie, nasze ksiazki i ta cisza przerywana pluskiem wyskakujacych czasem na powierzchnie ryb i posapywaniem Indian w szuwarach. Oraz zupelnie niemozliwy do opisania gwar papug przelatujacych nisko nad nami.

Czyli krotko mowiac: NIC. Nic, ktore zmienia wszystko.





O dyskretnym uroku kiszonek oraz o tym czego nie ma, a co jest

24 09 2013

Wyszłam na spacer a tu… ojoj, zaczęło wizgać złem! Czas się zbierać, smarować miotłę, Jago. Żegnam się zapamiętale, bo dotarło do mnie, że: komu w drogę, temu wrotki. I ten fin de semana już spędzę po drugiej stronie wielkiej wody. Noc upłynęła mi na żegnaniu się z Adminem u Admina, a że nie lubię pożegnań, toć rano wypiwszy kubas kawy zarządziłam wymarsz i poszłam sobie, ot jakby nigdy nic, udając że nie żegnamy się na rok albo i dłużej. A biały szalik został zawieszony na lampie. No cóż, niechaj służy i robi za nierażącooczny abażur. Z buta dzielnie ruszyłam do paszportowni, żeby odebrać czerwony kajecik. Niemiły pan coś fuczał markotnie, ale i tak mimo że pewnie wcale mu to nie było w głowie, to udało mu się mnie rozśmieszyć. Otóż popatrzył na mnie, na zdjęcie, znowu na mnie, a potem zapytał: -Na tym zdjęciu to pani?

Hm… Tja, ciekawe po co robić zdjęcia paszportowe, jeśli nijak nie można poznać, kto na nich jest. Z drugiej strony zdjęcia do dokumentów mają to do siebie, że wygląda się na nich jak legiapan z Legionowa albo pani której mąż odgryzł głowę i ma zamiast niej klamkę do zakrystii. Zabrałam paszport i wyszłam w środek jesieni. Na Kruczej jest dużo drzew i ładnie pachnie. A naprzeciwko paszportowni otworzono knajpę. Nazywa się jak? Ano Colombia! Zignowowałam tą złośliwą koincydencję i weszłam (też złośliwie) do baru Colorado. Bar mleczny – standard – 80% studentów, 19% emerytów i jeden procent mnie. Poleciałam po całości: szpinak, buraczki i kluski śląskie z sosem grzybowym. Uuuuuu! 10 zeta, normalnie jeszcze by starczyło na Czarną Perłę Remy Martin i cygaro Cohiba! Pan przede mną wziął grochówkę i ozorek. Coś tam zaczęliśmy sobie bajdurzyć w kolejce do okienka: Wydawanie potraw. Zdecydowaliśmy spożyć posiłek na jednym ceratowym obrusie, gawędząc.

-Wyrzucili mnie ze szpitala, bo już mi nie przysługuje. Przyszła do mnie moja pani doktor mnie powiadomić, a ja jej mówię: – A skąd ja mam mieć pewność pani Renatko, że mi pani dobrze gałkę wsadziła (operacja oczu była wcześniej)…  Pani wyjęłaś, ale czy dobrą oddałaś? Oto jest moje pytanie. A w ogóle to pani przyszła sama czy z koleżanką, bo widzę Was dwie takie same. – Oj, panie Jasiu – bo ona mnie Jasio nazywała, lekarka ta – ależ z pana żartowniś. – chichocze pan Jasio. A zupy nie je. – Panie Jasiu, pan zupę je, póki ciepła – mówię mu, jak w Dniu Świra. – A zjem, zjem, pośpiechu nie ma… No to sobie niespiesznie pogawędziliśmy o Warszawie z lat 30 i o tym, że pan Jasio był znanym sportowcem, takim co się ściga na motocyklach. – Ja już mam 86 lat i się zbierać będę niebawem już, tak więc uprzedzam, że jakbym tam w tej egzotyce paninej się pojawił to nie bać się mi, straszyć nie będę. Pani tylko powie jeszcze raz… jak się ta miejscowość nazywa? Święta Marta, a ładnie, to ja ze świętą Martą przylecę do tej Ameryki Środkowej, ale nie samolotem wcale chi chi, już się nawet tam widzę, w samym środku, chi chi…  – i chichocze pan Jasio, a oczy ma przezroczyste, jasne jak woda. Przyszedł czas się pożegnać, więc życzyliśmy sobie dużo dobrego no i nie zostaliśmy przyjaciółmi na fejsbuku, ani trochę, ot, poszłam sobie, a pan Jasio, znany rajdowiec motocyklowy zabrał się za ozorek.

Ja zaś pokrzepiona szpinakiem i dobrym humorem pana Jasia udałam się na szoping. Niestety smutno skonstatowałam, że JESTEM JEDNAK uzależniona. Fakt, że weszłam gdy ujrzałam, że jest na wystawie i MUSIAŁAM ją kupić… to jedno. Ale że musiałam kupić inne dwie? O książkach mówię. Jeśli wychodzi nowy Myśliwski to nie ma bata – biorę w ciemno. Ale „Zjadanie zwierząt” i Jaruzelską mogłam zostawić w księgarni. Ale nie zostawiłam. Bo „Zjadanie zwierząt” J.S Foera jakoś koreluje akurat z moimi przełomami dietetycznymi, a Jaruzelska… ładnie się ubiera i ładnie pisze. No i mam „Towarzyszkę panienkę” i będę nią sobie umilać podróż w zamorskie kraje. Idąc z Centralnego do Złotych Tarasów niestety przechodzi się obok Kuchni Świata. Mogłam nie wchodzić? Mogłam. Wyszłam obładowana jak wielbłąd – wielkie pudło Pasty Tom Ka do zupy dyniowej i wszystkich innych tajskopodobnych dyrdymałów, Tandoori Masala, czerwona pasta curry i Marinade for Indian Tandoori Tikka, pokrójcie mnie na plasterki, pojęcia nie wiem co za wynalazek! (ale się dowiem). Jeszcze jakieś Nasi Goreng Mix y Bami Goreng Mix (jak się zorientowałam do ryżu i kluchów przyprawy są to, pachną bezbłędnie i mają w ludzkim języku opis wykonania egzotycznego dania, więc to mamy z główki). Na koniec dorzuciłam  Fuszer Paprika Orlenemy CSIPOS Csemege i wcale nie za swojsko brzmiące csipos ją załadowałam, tylko miała takie bajeczne kolorowe opakowanie, że brawa wielkie dla designerów co się trudzili nad obrendowaniem marki. Brawa dla nich i siedem zł mniej u mnie w portmonetce. Udało się wyjść z kuchni świata i co widzę? Żywność ekologiczna jawi się mym (zmęczonym tymi kolorami etykietkowymi) oczom. Tu byłam dzielna (no, prawie). Nie rozglądając się na boki ruszyłam do półki z chlebem i nie wiem jak zatem (bo przecież nie rozglądałam się na boki CELOWO!) wpadł w moje ręce a zaraz potem do koszyka pasztet meksykański z fasoli. Nie miał wcale przecież ładnej etykietki. Uciekłam z Żywności ekologicznej w popłochu. Nic to jednak nie dało bo pędząc tak o mało nie wyrżnęłam czołem w szybę sklepu Kakadu. No a tam zaszalałam już nie na swój temat przynajmniej, więc trochę się czuję rozgrzeszona.  Szakira otrzyma: obrożę przeciw pchłom i innej żywiźnie żywiącej się psem, zabawkę do międlenia Play Time For You jak również ulubione wędzone kurze łapki i świńskie uszy ( z psa wegetarianina robiła nie będę, no już bez przesady). Obładowana niczym te wszystkie Mirandy i inne Samanty z „Seksu w wielkim mieście” pognałam na sam szczyt Złotych żeby wbić się w fotel w Multikinie. Wprawdzie najpierw wysypały się świńskie uszy i musiałam je zbierać czołgając się pod fotelami, a potem odpakowałam pasztet i wyżerałam go paluchem (no co, prawie jak pop corn, tylko zdrowiej!) a zapach fasoli unosił się w klimatyzowanym pomieszczeniu, ale nikomu to nie przeszkadzało. Byłam w kinie sama. W sumie nic dziwnego, bo film marny, powierzchowny i nudny. O „Dianie” mowa. Naomi Watss, którą lubię mało przekonująca w roli, scenariusz płytki i sztampowy. Ale tak dawno nie byłam w kinie, że co tam. Za ciosem kupiłam kolejny bilet i poszłam na „W imię” Szumowskiej. No cóż, ta pani zna akurat swój fach, lecz po „33 scenach z życia” spodziewałam się większych emocji i w ogóle. Ale żenady nie ma. W drodze do domu kupiłam wielki karton soku pomidorowego bo łoję go teraz non stop na przemian z tonikiem. (na moim kolumbijskim zadupiu nie ma ani jednego ani drugiego). Jestem więc zapotasowana (sok) i zachniniowana (tonik).

W ten oto sposób mili Państwo, żegnam się ze starą dobrą Europą. Zauważyłam że mało co w niej już jest. Nie ma nie tylko mojego optyka i Silver Screenu, baru Barraboo (gdzie mieli najlepszą pizzę peperroni i tiramisiu – mniam!). Nie ma także Empiku na Nowym Świecie, zamknęli Traffic, może jakiś zakaz kupowania książek został wydany w Górnej Centrali tylko my jeszcze o tym nie wiemy, a oni już tak? Różnych rzeczy nie ma albo jest ich coraz mniej… Liści na przykład jest mniej. Ale grzybów – więcej. Żal mi opuszczać Polskę teraz w tym czasie klęski urodzaju, kiedy ziemia daje plony i można zbierać maślaki i jeść śliwki i gruszki i je marynować sobie radośnie albo zjadać jak leci. Ja sobie będę kisić mango i lulo co najwyżej, ech. Ale jak się nie ma co się lubi, to się kisi co się ma. Udanych kiszonek życzę!

 





Dzień doskonały

27 07 2013

Słońce zagląda przez dziurę w dachu. Mieszkam na strychu. Są tu dziury w dachy, prawie jak w Casablance, tyle, że te tutejsze dziury mają szybki i nazywają się lufcikami czy jakoś tak podobnie.  A więc zagląda słońce i liże i omiata i plama na łóżku się robi coraz bardziej żółta, pomarańczowa i ciepła.

– Ale ciepło… – mruczę przez sen.

-Ty nie wiesz, co to jest ciepło – mruczy Katalończyk.

Pierwszy niby taki dzień odkąd pojawiłam się na polskiej ziemi. Chyba ciepły jak się wydaje, choć te chmurki jak poduszki powietrzne pęcznieją nad głową, słońca nie widać, końca nie widać. To akurat dobrze. Bardzo trudno pójść tra la la la hop do przodu, ale wszak to właśnie robię. Idę. A więc – wstajemy. Późno już, ale wczorajsze party w cafe kulturalna (no bo jakaż inna być mogła ;-) ) nas dzisiaj wcisnęło w poduszki i tak trudno się z nich wygrzebać.

A jednak robimy to. Pytanie – zjeść knedle ze śliwkami podarowane przez tatę czy raczej po prostu capucchino? O! Borówki ze śmietaną też będą doskonałe! A knedle będą na deser. Teraz rytuał. Internet, pisanie, myślenie. Czas mija. Jednak jest gorąco.

A więc – prysznic. Jakieś zadania na dziś? Ach tak, miałam pójść do banku spłacić trochę długów, odebrać okulary (boję się , bo optyk powiedział, że mogę się zataczać i może być dziwnie, no cóż. Dziwnie będzie nie pierwszy raz). Ale to sobota. Banki nieczynne.  Optyk może być.

Marynuję tuńczyka. Oklepuję go, pieszczę, nacieram. Z porzeczkami. Czerwonymi. Na konferencji Vichy mi pokazali jak robić, pyszny jest tuńczyk z czerwonymi porzeczkami., miodem i sosem sojowym.

Czas mija. Na wieczór plan – ognisko nad rzeką. Kiełbaska? – pyta Katalończyk i oczy się mu błyszczą. Tak. Kiełbaska, ale też ziemniaki w popiele, a dla wegetarian cukinia albo inne papryki i jabłka. Ludzie, których znałam. Koleżanka z liceum, kolega poznany w Kolumbii, znajomi sprzed lat. Przez chwilę wejdę w świat plotek, opowieści, żartów, rozmów o wszystkim i o niczym. Wino pite z gwinta, Wisła, może porzucamy freesbee? Ktoś jest w ciąży, ktoś się rozstał, ktoś znalazł nową pracę, poza tym – nic się nie zmienia.

Opowiem jak jest na Karaibach, ile kosztuje działka koki i że lecę za kilka dni do Barcelony budować świat z Kimś od nowa. Poplotkujemy, poopowiadamy i pośmiejemy się. Mało? Ale ważne przecież.

Przyjdę do domu (nie mojego), zamknę oczy. Pod powieki wkradnie się obraz świata nie stąd. Świata, który już na mnie czeka, wypiera ten świat stąd, sprawia, że wszystko widzę przez mgłę.  Już gotuje mi niespodzianki. Jak one mogą istnieć obok siebie? Te światy. Przecież… To niemożliwe? Wtedy otoczą mnie ramiona, okryją jak płaszcz. I pewnie zasnę uspokojona, zapominając o tym, czego się boję.

Tak. To będzie perfect day.





Nowy sezon Iwonkipibary! Odcinek pilotowy

11 07 2013
Rok milczenia. Więc chyba nie ma co liczyć na to, że ktoś jeszcze o mnie pamięta? A tu zachciało się remanentu, przyszła ochota powietrzyć stare kąty, które zarosły kurzem i pajęczyną. Rok był ciężki i Casablanca (tak dla zmyłki nazywa się mój hostal, który prowadzę w Kolumbii) jak okręt szła na dno ruchem jednostajnie przyspieszonym, nieodwałalnie i żałosnie. Prysnęło wiele marzeń a złudzenia poszły się… przejść za róg  (aby zrobić to samo co robią stojące tam panie). Z pomocą dzielnych gierojów – kumpla-reżysera, operatora i fotografa – Krisa, muzy tegoż – tancerki Mari, oraz pewnego Katalończyka, który pojawił się jak królik z kapelusza i wcale już nie jak królik – wziął i został, a także z wydajną choć okupioną sporymi nerwami pomocą mojego niezmordowanego Pana Ojca – jakoś nie osunęłam się w nicość. A wręcz przeciwnie. Przyleciałam ja sobie do Polski, wypasłam się ponad przewidzianą normę, najadłam malin, truskawek i jagód, przewartościowałam nadwątlone wartości, nabrałam (jasnej strony?) mocy i co? Na początek, jako ten rehabilitant – a więc nieśmiało i powoli – wracam do bloga. Kolumbia mnie zawiodła jak niewierny kochanek i o tym na pewno niebawem szerzej na blogu napiszę. Lecz to co najważniejsze: nie straciłam sił, żeby dalej pchać ten wózek. We wrześniu już dziś szumnie zapowiadam Wielki Powrót na Karaiby. Ten rok będzie ostatnim na wybrzeżu. Co dalej? Skąd będzie nadawać niebawem (bo wszak ponad pół roku to zaledwie NIEBAWEM!) Iwonkapibara? Na pewno nie z Polski i nie ze Starego Świata. Raczej będzie to nad morzem i raczej będzie tam ciepło (choć będą wiały spore wiatry). Chyba będą tam mówili po hiszpańsku i na 100% ma tam być rewelacyjna kuchnia! Czy Iwonkapibara będzie tam po pachy szczęśliwa, po uszy zakochana i po kokardy same opływać będzie w dobra wszelakie? Czy straci te kilogramy, które za  sprawą klusek śląskich, pierogów z jagodami i polskiego boczku przyrosły nadspodziewanie szybko? Czy na dźwięk vallenato przestanie reagować rzucaniem ciężkimi przedmiotami w źródło dźwięku? Czy wybaczy tym, którzy ją okradli i oszukali? (a poszli precz won swołocz jedna, nigdy w życiu i wara od gara!). Czy wyciągnie stosowne nauki ze swoich nader trudnych lekcyj i przestanie bujać w obłokach i hamakach? Tego się nie dowiemy dziś. Przed nami dalsza część telenoweli od września w sceneriach tropikalnych, a wcześniej? Będzie trochę chłodzenia stóp w zimnym jak lodowiec Bałtyku, sopockie molo, mecz Barcy (ciekawe dlaczego akurat Barcy i dlaczego akurat mecz!;-) w Gdańsku, pizza w Warszawie, a potem… chwilowy ale zdaje się, że nieunikniony odlot do kraju na północy, gdzie katedry buduje się setki lat, nosi śmieszne czapki i pija carajillo. Przed nami nowy (lepszy?) sezon. Iwonkapibara i Colombia Producion zapraszają :-)!




Moja? ziemia

26 04 2012

Viva Colombia! (wiekszosc zdjec klipu nakrecona u mnie pod domem!!!!).

http://www.youtube.com/watch?v=fsDFrYna0





Burza mózgu (jednego) czyli siódmy las czy przetarty szlak?

26 06 2010

Właściwie jest prawie tak, jakbym stąd nie wyjeżdżała. Ale „prawie” robi jak wiadomo różnicę.

Siedziałam we wrześniu, przed wyjazdem i gapiłam się za okno. Teraz siedzę w czerwcu, który wygląda jak wrzesień i też patrzę sobie. Nie to, żeby było specjalnie na co. Szara kamienica, ulica, latarnie i bura ścierka na niebie. Którą Pan Bóg wyżyma i wyżyma i końca temu wyżymaniu nie ma.

Tak naprawdę dopiero teraz wszystko się zaczyna. Kiedy 8 miesiący temu wyjeżdżałam z Polski, nie wiedziałam dokąd jadę, gdzie mnie zaniesie. Co się zdarzy i jaki będzie kolejny dzień. Za kilka tygodni wsiadam znowu do samolotu. Z konkretnym planem i różnymi założeniami. Zadaniami do wykonania. Nadziejami. Lękiem. A może po prostu jest jak w starej piosence (coś mnie ostatnio nachodzi na takie stare, sentymentalne piosenki, hm… Nostalgiczna sie zrobiłam! :-)

A mniegoni. W taki sobie dajmy na to siódmy las. Bo jak powiedział mi pewien młody człowiek spotkany w Kolumbii: Jak jest trudniej, to jest lepiej. Nie wiedziałaś o tym, Iwonka?

Siódmy las jest daleko. To ten las:

………..

…………………..

………….

….

……..

..

..

A czy to dobra droga? Czy na pewno moja? Pojęcia nie mam. Ale przypominam sobie, że