Animals Planet

4 01 2011

Brakuje mi moich zwierzaków.

O Sławnej Kurze (dobra wiadomość dla Animalsów: wciąż żyje i znosi jaja jak berety!) mulicy i innych papagayos nie mówię tu. Szakira moja za to śni mi się co drugi dzień.

Nie mam wieści z Kolumbii. Mój wspólnik, że się tak szumnie wyrażę, nie daje znaku życia. Może spalili juz budę, rum wypili, rybie osci koty wyniosły?

Ender, gdy wyjeżdżałam bił się w pierś, aż dudniło po całej Santa Marta i zaklinał, że 30 dni to małe miki i on da radę wszystko ogarnąć. Owszem, można mu ufać, zarządza bajzlem dużo lepiej niż ja, pracuje więcej, śpi mniej, ryby smaży smaczniej i szybciej, ogólnie można na nim polegać.

Ha. Jak na oswojonym wilku, który nagle poczuje zew krwi.

Olivier kiedyś zapytał mnie:

– Jak Ender znosi nową pracę, w restauracji?

– Twierdzi, że super. Lubi serfować po necie, gapić się na mecze, gotować lubi… czuje się chyba OK. Mówi, że jest zadowolony.

– Ale tylko dlatego, że wie, że zaraz wróci w góry, prawda? – puścił oko Olivier. – Chyba bez tego nie mógłby żyć. – założył marinista.

Teraz wiem o czym mówił. Ja w Polsce, a Człowiek Lasu … no gdzieżby? W lesie. Od 10 dni. Najpierw jedna wyprawa, ale jak sie chłopak ze smyczy urwał, to zaraz następnego dnia pogalopował na kolejną. Dostałam tylko maila w tak zwanym międzyczasie: „Nic się nie martw, wszystko ZORGANIZOWAŁEM, Chaki idzie ze mną”. Haiku, jak nic! Krotko zwięźle, stylowo.

Ale jak to? To kto tam? Jak tam? Kto podaje? Kto smaży i tnie na plasterki? Piwo zdaje? A Chaki? W lesie? Sama? Ja – jak szłyśmy do Ciudad Perdida – biegałam za pieseczkiem w te i we wte. W hamaku się razem spało, ratowało przed rzecznymi wirami i podstępnymi wężami. A ten tam? Psi macho! Mam się nie martwić???? No niedoczekanie. Otóż dla odmiany – martwię się, wypuściłam milion bluzgów, że interes, trzeba pilnować, knajpa się sama nie poprowadzi, a nasze (hehe!) Dobre Imię jak ktos zszarga i da rozgotowane makaroni jak to u Kolumbasow w zwyczaju? TO WTEDY CO???? A pies? czy przezyje ten eksperyment?!

Bluzgałam radośnie ale bezskutecznie. Ender już spał. A dziś rano o 6 razem z moim psem znów poszli sobie do selvy, do Zaginionego Miasta.

I tego im zazdroszczę, jak cholera.





Bęz lęku! Czyli czego naucza Don Juan

16 08 2010

„Egzystencja człowieka wiedzy to pasmo nieustających zmagań (…). Na pojęcie człowieka wojującego składają się cztery elementy: 1. człowiek wiedzy musi odczuwać szacunek; 2. musi odczuwać lęk; 3.musi mieć oczy szeroko otwarte 4. musi ufać we własne siły (…)

Na człowieku wiedzy wiedzy występującym w roli wojownika spoczywa obowiązek odnoszenia się z należytym szacunkiem do wszystkiego, czym się zajmuje; wszystko, co wiąże się z jego wiedzą, powinien traktować z głębokim szacunkiem, a tym samym uważać za obdarzone głębokim sensem. Poczucie respektu równa się tutaj wlasciwej ocenie wlasnego, pozbawionego znaczenia potencjału w konfrontacji z Nieznanym.

Jeśli człowiek myśli tymi kategoriami, w sposób logiczny rozciąga pojęcie szacunku na własną osobę, ponieważ o sobie nie wiemy tak samo nic jak o Nieznanym.

(…)

Z życiem wojownika wiąże się także konieczność doświadczenia i starannej analizy uczucia lęku. Ideał polega na tym, by pomimo lęku nie przerywać wykonywanych przez siebie czynności. Istnieje założenie, że lęk można pokonać i że w życiu człowieka wiedzy nadchodzi moment jego przezwyciężenia, wpierw jednak należy sobie ów lęk uświadomić i niezwłocznie zanalizować to uczucie.  Don Juan twierdzi, że lęk można pokonać, jedynie z nim walcząc.”.

Carlos Castaneda „Nauki Don Juana”

Don Juan to szaman i czarownik plemienia Yakui  (Meksyk). Castaneda to antropolog, który zapisał swoje doświadczenia z bieluniem, peyotlem i innymi substancjami psychoaktywnymi oraz proces dochodzenia do Wiedzy o świecie nadprzyrodzonym w kontakcie z don Juanem właśnie.

Piszę o lęku, bo z natury jestem bojaźliwa. Ponadprzeciętnie. Boję się latać samolotami, wyprzedzać na dwupasmówce, głębokiej wody i dużych zwierząt. Życzliwi stwierdzą, że mam bujną wyobraźnię (i jej ulegam), pozostali powiedzą mi: ale z ciebie tchórz. Przeżyłam kilka sytuacji, kiedy serce podchodziło mi do gardła i dalej. Atak gigantycznego (jak z reklamy Andaluzji) byka w Kirgizji, powódź i histerię całej wioski w górach Atlas w Maroku, szarżujące szalone krowy na Suwalszczyźnie (i ani jednego drzewa, za które można by się schować!), psa-mordercę, który jak wystrzelony z katapulty rzucił mi się do gadła na gwatemalskiej ulicy… itd. Tysiące ludzi, którzy szli za mną w ciemności( albo tylko wydawało mi się, że za mną idą), jakieś cienie, coś białego co skakało mi przed oczami w nocy w Monemvasii (Grecja) kiedy koczowałam na dziko pod opuszczoną cerkwią. (To coś białego co skakało okazało się nie być duchem świętego Pantaleona z Nikodemmi ani innego Kalistratatylko banalną rozwiniętą rolką papieru toaletowego tańczącą na wietrze ;-).

I ten pierwszy raz. Noc. Bieszczady. Ja mam 16 lat, Mareczek niejaki ma lat 17. Po zejściu z Tarnicy koczujemy gdzieś w haszczach, ognisko, organki, standard. A potem głuchy sen w namiocie. Przerwany nagłym bełkotliwym ale namolnym: „Hej, kurwa, ma tu ktoś otwieracz? K..wa bo jak .. zapi..dole. Otwierać mi ten namiot. Noża macie? Dawać, k..wa bo zaje..ie.” Itd w ten deseń. No i dzielny, trzęsąc się z deczka Mareczek otworzył. Noża dał, a ja oczami szesnastoletniej wymuskanej duszy widziałam juz go tym nożem poćwiartowanego.

Opadł mnie STRACH. Jak wiele razy przedtem i potem.

Ponoć to najbardziej pierwotne ze wszystkich uczuć. Nie czują go tylko głupcy albo szaleńcy. Nie wierzę ludziom, którzy jak Stefek Burczymucha napinają muskuły i krzyczą: „Ja niczego się nie boję, choćby niedźwiedź – to ostoje.” Strach jest dobry. To godny przeciwnik.

Kilka dni temu dostałam maila z Kolumbii. Ender wrócił z Ciudad Perdida. O mało tam nie zginęli. Po ulewnych deszczach nad obozowiskiem osunęła się ziemia. Ludzi tam nie było, ale stracili żywność, plecaki, turyści-paszporty itp. Komuś błotna lawa porwała aparat. Bez jedzenia i ciuchów na zmianę, wędrowali dwa dni, bo rzeka wylała i nie dało się jej przekroczyć (przechodzi się ją kilkakrotnie, ale gdy nurt jest zbyt porwisty to zbyt ryzykowne). Helikopter wojskowy nie miał gdzie wylądować.

Marzli. Byli głodni. Bali się.

Lęk jest wielopoziomowy.  I jest jak wańka wstańka. Nigdy nie wiadomo skąd i kiedy zaatakuje. Trudno go też rozpoznać, bo często podszywa się pod inne uczucia. Najczęściej przybiera maskę Zdrowego Rozsądku.

„Każdy etap nauki jest nowym zadaniem, a lęk jaki człowiek zaczyna odczuwać narasta bezlitośnie i nieustępliwie. Tym sposobem napotykamy naszego pierwszego wroga: strach. Straszny to wróg. Zdradziecki i trudny do pokonania. Czai się za każdym zakrętem drogi, czekając w ukryciu. A jeśli człowiek ulęknie sie jego obecności i ucieknie, ów wróg położy kres jego poszukiwaniom.” (Nauki don Juana)

Albo inaczej, trawestując „Rewizora” Gogola: Czego się boicie? Samych siebie się boicie.





Narkotyki, Niemyte Dusze, Duchy, Indianie i Cała Reszta

22 12 2009

W nocy przed wyruszeniem do dżungli obudził mnie płacz. Tuż pod moim oknem łkała kobieta. Mis Hijos, mis hijos! – zawodziła głośno. Moje dzieci! Andres! – krzyczała tuż nad moja głową. Okna na Karaibach nie mają szyb, a łóżko stało tuż prz oknie. Nie wiedziałam, co zrobić. Ubrać się, wyjść z pokoju, pocieszyć ją. Ale jak? Może jest po prostu pijana? Albo szalona. Leżałam nieruchomo, a zawodzenie nie ustawało. I nagle olśniło mnie. To nie kobieta żadna. Ani alkoholiczka, ani szalona. Toż to La Llorona! Przestałam oddychać. Spojrzałam na zegarek. Była 4.45. Do świtu pozostało niewiele czasu… Nadal jednak panował mrok, a kobieta płakała coraz głośniej. Po pół godzinie usłyszałam pierwsze ptaki, a La llorona umilkła. Zasnąć jednak już nie mogłam. Bałam się

[więcej o La lloronie: http://www.kolumbijsko.com/kolumbia/legendy/llorona_p_aczka__2.html ]

Tego samego dnia, złachana jak Burek, po całodziennym trekingu w parnej, gorącej i błotnistej selvie, siedziałam przy świeczce w górach i opowiadałam o Lloronie kolumbijskiemu przyjacielowi, Enderowi.

-Rzeczywiście ludzie tutaj wierzą, że ona istnieje? – Ender popatrzył na mnie bezrozumnie.

-Ona naprawdę istnieje. Można tu czasem usłyszeć jak płacze. Najczęściej przy strumieniach…

-Ale dlaczego płacze?

-Nie wiadomo. To duch pokutujący. Zabiła swoje dzieci.

-Może więc potrzebuje pomocy?

-Ale jak jej pomóc? Tylko ją słychać, znika zanim zdążysz podejść i zobaczyć.

-Może trzeba się pomodlić za nią.

-Może, ale trochę strach…

-A może to woda szumi?

-Woda szumi. A nie płacze. Zresztą sama mówisz, że ją słyszałaś.

No tak, racja… Całkiem wyraźnie.

-Poza tym nie tylko Llorona się tu pojawia. W górach jest dużo duchów. Czasem dotykają człowieka.

To jakaś przenośnia, czy nie zrozumiałam…

-Jak to DOTYKAJĄ?

-Łapią za rękę.

-O matko. A tygrysy? Słyszałam, że tutejsi wieśniacy też się ich boją. Nie powiesz mi chyba, że to prawda.

-Prawda. Porywają dzieci, krowy. Dawniej, teraz już nie. I trochę wyżej w górach, nie tu. Jest dużo zwierząt, nie muszą polować na ludzi. Nie bój się. To się zdarza bardzo rzadko…

Tygrysy, duchy i hamak rozwieszony pod gołym niebem…

Ender zdmuchnął świeczkę. Skończył się dzień.

Ciudad Perdida – kolebka Indian Tayrona.

Idziemy przez trzy dni. W górach ramię w ramię z góralami żyją Indianie Koguis. Poznałam lepiej jednego z nich – Indianina Serce (tak naprawdę nazywał się jakoś tak… Serso. Ale ja mówiłam do niego per Serce i też działało) .

To grupa Indian, którzy do dziś kultywują stare tradycje. Niewiele już one mają wspólnego z dawnymi wierzeniami cywilizacji Tayrona, która żyła tu przed wiekami. Jednak tylko oni ( i rodzina Indian Aruukoos żyjąca też w Sierra Nevada) nie zasymilowali się z Colombianos.

Pozostali, np. Kuonkuamos i Wuiguus przyjmują styl życia colombianos. Chodzą w adidasach, ścinają włosy, emigrują do miast. U Koguis to nie do pomyślenia.

Mężczyźni nigdy nie obcinają włosów, a kobietom nie wolno nosić butów, żeby ich przyszłe, nienarodzone jeszcze dzieci mogły zawsze czerpać energię od Pachamamy, Matki Ziemi. Wyznają kult Słońca, wierzą, że słońce poślubiło kiedyś Żabę, dlatego jest to dla nich najświętsze zwierzę. Mieszkają w górach, podobnie jak wieśniacy żyją z uprawy owoców, kawy i kakao, wynajmu mułów i… turystów robiących sobie zdjęcia z nimi jak z misiami niegdyś w Tatrach. Tylko Indianom, ze względu na tradycję, wolno uprawiać kokę. Używają jej m.in. do Poporo.

Poporo to paszport w dojrzałość. Kiedy chłopiec kończy 18 lat, po raz pierwszy sięga po Poporo. To biały proszek powstały ze zmiażdżonych muszli małży (wapń) i utartych na miazgę liści koki. Ta mieszanka sprawia, że Indianin może wędrować cały dzień, nie czuć głodu, a czuć za to napływ sił niemal nadprzyrodzonych. W chwilach krytycznych (dwie godziny non stop po śliskich kamieniach pod stromą górę) namawiałam Endera, żeby mi zorganizował trochę Poporo, ale Ender odradził. On kiedyś spróbował. Wyżarło mu usta, język. Po pewnym czasie człowiek się ponoć przyzwyczaja. Ale ja nie mam aż tyle czasu… Żaden Indianin nie zostawia w domu Poporo (proszek nosi się w wydrążonej tykwie na patyku). Jest jak dowód osobisty.

Dopiero kiedy młody chłopiec przejdzie poporowy test, może się ożenić. Inna sprawa, że musi zrobić to szybko. Wszyscy chłopcy w wieku 18 lat maja obowiązek ożenić się z dziewczyną ze swojego klanu. Młode żony mają 15-16 lat. Małżonkę Indianin wybiera sobie sam, ale jak mu się nie spieszy, sprawę załatwiają rodzice.Tylko Wódz może baraszkować z więcej niż jedną żonką. Reszta musi się zadowolić monogamiczna nudą. W czasie świąt Indianie zbierają się w specjalnych wioskach, mężczyźni, głównie starszyzna, bawi się i spożywa napoje wyskokowe a także tańczy z duchami w Casa Amarilla – Żółtym Domu.

Nie mają tam wstępu ani dzieci ani kobiety. One bawią się w swoich miejscówkach, gdzie dla odmiany panom wstęp wzbroniony. Wszyscy bez wyjątku noszą białe ubrania. Biel to dla Koguis symbol czystości. Nie zakłóca komunikacji z duchami. A z tymi Indianie pozostaje w stałym kontakcie. I absolutnie nie boja się, że któryś z umarlaków może złapać za rękę albo za nogę. Swoich zmarłych, żeby byli jak najbliżej zakopują tuz za progiem, obok domu.

Tyle dowiedziałam się w czasie wędrówki z Sercem przez las. Na święta znowu jadę w góry do rodzinnego domu Endera.

Kumpli w białych wdziankach ma tam on bez liku… więc to pewnie nie koniec opowieści. Zwłaszcza, że mamy udać się do szamana (tego od wykręconej ręki!), żeby dowiedzieć się, co mnie czeka. Jak znam życie to szaman przekupiony przez Endera powie mi, że mam zostać w Kolumbii para siempre.

No ale, nie uprzedzajmy faktów… Może powie jednak coś innego?

Miało być Feliz Navidad w Bogocie, ale wywiało stamtąd wszystkich znajomych. Zaczęły się letnie wakacje i Kolumbijczycy się rozjechali. Święta więc spędzę z Rodziną Endera. W Santa Marta jak każe tradycja wigilijna wylega się na plażę, by przy umajonych bombkami i świecidełkami palmach i rozświetlonych bałwanach i mikołajach tańczyć do rana rumbę na plaży. No i gdzie i komu ja mam niby zaśpiewać, że Bóg się rodzi, moc truchleje…?

Tuż po wigilii ruszamy z Enderem do domu rodziców w góry Sierra Nevada. To tam całe życie ojciec Endera kolaborował z Autodefensą i uprawiał kokę na sprzedaż kartelom. Teraz, odkąd wtrąciły się w kolumbijską politykę Stany Zjednoczone, Uribe stanowczo zakazał uprawy koki i co więcej; mas o menos zakaz egzekwuje. Gdy zapytałam, czy nie bali się państwa i policji, gdy kolaborowali, Ender tylko wzrusza ramionami. „Państwo nigdy nie było groźne, co nam m ogli zrobić?”. Dopiero w 2001 roku, gdy tuż pod domem Endera (1500 m.n.p.m.) zaczęła się strzelanina, zrobiło się gorąco. Rosnące jak grzyby po deszczu kolejne grupy paramilitares zaczęły walczyć o wpływy. Ginęli ludzie. „Siedziałem na drzewie i patrzyłem jak 200, 300 nowych przedziera się przez góry. Straszny widok”.Skąd wiedział, że to byli nowi? „Bo naszych znałem, to byli nasi amigos. Grzeczni. Czasem tylko gwałcili indiańskie kobiety, ale to wyjątki. Nigdy za to nie kradli. Zawsze płacili za jajka, pomoc, muły…”. Skąd mieli kasę? „No przecież kupowali od nas kokę… Mieli z niej dużo pieniedzy. A i my też”.

Kiedy przyszli nowi, rozpoczęła się regularna wojna. „Byli wkurzeni, strzelali do ludzi”. Dlaczego? „Nie wiem. Chyba to lubili…”. Wkroczyło wojsko. Rodzina Pineda Gutierezz z dnia na dzień musiała opuścić dom, uciekli w okolice Parque Tayrona. „Zabraliśmy tylko trochę ubrań, muły, najpotrzebniejsze rzeczy”. Przez miesiąc żyli na ulicy. Ender miał wtedy 15 lat. „Nie chcę o tym pamiętać. To był straszny czas” – mówi. Kiedy wrócili, dom był splądrowany, pola spalone, zwierzęta skradzione. Wszystko musieli zaczynać od nowa.

Teraz nie ma już paramilitares w Sierra Nevada. Kontrolę nad terytorium sprawuje wojsko. Znudzeni żołnierze podrywają turystki i robią sobie z nimi zdjęcia telefonami komórkowymi. Mają 17-18 lat.

Gdzie są paramilitares? Przenieśli się w okolice Antiochii i Leticii. Ale teraz wieśniacy nie mają tak, jak kiedyś. Grup jest dużo, coraz więcej, podobnie jak karteli. Nie ma już Escobara, jednego El Padrino. „Wieśniacy posądzani są przez jednych, ze kolaborują z innymi, że sprzedają kokę nie tym, co trzeba… Wszystko się skomplikowało”. Ender uważa, że z koką jest problem. „ W moim kraju już dzieci siedmioletnie wciągają kokainę. Wszystko zaczyna się w szkole, gdzie przychodzą handlarze. Ale co zrobić? Póki ludzie będą dobrze płacić, wieśniacy będą sprzedawać.”. Jest popyt, jest podaż.

Ender ma 24 lata. Nie uprawia koki, prowadzi w góry wycieczki. Kilka dni temu dostał jednak propozycje lepiej płatnej pracy. W ochronie kartelu. Nie przyjął jej. „Nie chcę reszty życia spędzić w więzieniu ani znaleźć się na cmentarzu. – zapewnia mnie.

Kiedyś jednak spotka dziewczynę, której będzie chciał zaimponować, zarobić dużo kasy i wtedy… Czy jest silny, czy będzie umiał żyć skromnie, podczas gdy tu pieniądze (co z tego, że brudne, pieniądze to pieniądze!) leżą na ulicy? Albo rosną na polu? Grunt tylko to wiedzieć z kim pić Aguardiente!

Wigilia więc pewnie wypadnie w chacie w Sierra Nevada. Z Gutierrezami. Tylko jaką ja im potrawę wigilijna mam tu niby przygotować bez kapusty, śledzia, maku i buraków??? Ma ktoś jakiś światły pomysł? Makowiec odpada, może analogicznie do ciasta z zakazanym u nas makiem da się tu upiec ciasto z koką?