Jak jechać, czyli zbiory i podzbiory

17 10 2009

Cudze buty… niewygodnie mi w nich, ale bywa i tak, że zanim znajdzie się swoje, wbija się w te, które noszą inni.
Mój kłopot jest taki, że panicznie boję się zamkniętych małych przestrzeni (taka mini klaustrofobia) oraz tłumów (też zamykają). Boję się Młodzieży Wszechpolskiej, bo oni wszyscy wyglądają tak samo i brzydko się krzywią zazwyczaj, nie lubię wielu żołnierzy na raz (każdego z osobna może bym jakoś zniosła), dzieci w mundurkach (jak na filmie „The Wall”) i w ogóle prawdę mówiąc mam wrażenie, że jestem trochę socjofobem. Może dlatego jadę sama? Myślę o sposobach podróżowania…

Dobrze to określił Paweł Wróblewski w ksiażce „Do ciepłych krajów”. Ulegamy pewnym schematom, wiele z nich po prostu wymusza podróż, inne zachowania rodzą się ze strachu, jeszcze inne z niewiedzy.

Nie lubię stricte turystycznych miejsc, bo one nie są prawdziwe. Kiedy byłam na Kubie, przez tydzień mieszkałam na Isla de Juventud. Maleńka wysepka, teren zamknięty, wojskowy, trzeba mieć zezwolenie, żeby tam wjechać. Wynajęliśmy samochód, przewodnika, zapłaciliśmy za pozwolenie (wszystko razem było śmiesznie tanie). Wjechaliśmy. To jedno z piękniejszych miejsc jakie widziałam. Ponieważ byliśmy jedynymi białymi na wyspie, każdy podchodził do nas, żeby przybić piątkę, pewien rastaman-malarz poszedł z nami w góry, woźnica, który wiózł nas na plażę zaprowadził na nielegalne walki kogutów, a jeszcze inny chłopak zaprosił do swego domu na święto santerii. Intensywne, barwne i piękne dni. Ciepli serdeczni ludzie. Langusta jedzona nad brzegiem morza, pejzaże nie do podrobienia…

kubanki

Kiedy  wróciłam, ktoś zapytał ile zarabiam i dodał, że muszę być milionerką. Bo on wraz z dziewczyną przez 12 dni na wycieczce w Varadero wydał ponad 20 000 zł. Nie mam pojęcia jak to zrobił. Widział coś tajnego, kryształową czaszkę, kamień alchemiczny? Nie. Nie widział nawet Kubańczyków, bo oni do Varadero nie mają wstępu. Tylko ci pracujący w hotelach, drink barach i dyskotekach, czyści, w garniturach i białych rękawiczkach mogą przebywać na terenie kurortu.

No dobrze – ktoś powie. Skąd jednak ten ton wyższości? Jeden lubi mieć komfort, drugi woli się męczyć.
OK. Tylko na litość boską niech taka wysmażona na karaibskim słońcu persona nie twierdzi, że zna Kubę. Że była, to wie jak jest. Otóż nie. Żyje w bańce mydlanej, mirażu jaki stworzono na eksport. Turystyczny.

Drugi biegun to tzw. globtroterzy, travelersi i backpackerzy. Indiany Jones. Charakteryzują się superwyposażeniem, idealnym sprzętem, oddychającym i nieprzemakalnym obuwiem i taką samą bielizną. Mają swoje ścieżki, zazwyczaj faceci są muskularni, dziewczyny opalone, wszyscy pewni siebie, odważni i weseli. Mimo, że sporo piją i palą, kondycji można im pozazdrościć. Szukają wolności, „prawdziwej przygody” i takich tam. Mimo to zazwyczaj jeżdżą po utartych szlakach. Spływ pontonami, wspinaczka na wielką górę, jakaś plaża z flagami rasta i muzyką Marleya. Lubią też swoje własne towarzystwo bary dla travelersów, hotele, całe dzielnice, itd. I w sumie nie ma w tym nic dziwnego. Bliżej mi do nich niż do kogokolwiek innego. Też lubię góry, tez lubię dziką przyrodę, a i Marley jest w porządku. Ale na dłuższą metę… jak tak się wsłuchać w to co mówią…

Wróbel w swojej książce zauważył, że ten typ tak ma, że „robi” kraje. Wpinają pinezki na mapie świata, zaznaczają trofea. I licytują się wieczorami kto lepiej się targował, kto się nie dał oszukać, itd.

„Jakiś dziadek w Gwatemali chciał pół dolara za rybę, skandal!” – krzyczy Niemiec w butach za kwotę za jaką rodzina dziadka w Gwatemali żyłaby przez dwa miesiące. „A ode mnie chciał taki jeden wieśniak dolara za to, że mnie zabierze łódką na drugą stronę. Poczekałem na prom i co? Ha! Zapłaciłem jedynie 80 centów!” – zadowolony Amerykanin odkłada aparat, kamerę i ściąga plecak nowej generacji który nie tylko pewnie sam schnie, ale sam chodzi, krawaty wiąże, usuwa ciąże… Ale mu się udało. Nie dał się oszwabić na 20 centów! Ma łeb!

Uciekam od nich. Też chcę jechać tanio. Też będę ( w ramach rozsądku) jeździła stopem i starała się nie dać naciągaczom. Ale to chyba uczciwe, że biedni ludzie chcą zarobić. Nie ma w tym nic szokującego. Oszuści są wszędzie, a fakt, że w krajach trzeciego świata, w dzielnicach nędzy postrzegają nas jak wypchane portfele na dwóch nogach? Nie mają racji? Jasne, to boli. Ale bez zaakceptowania tego faktu, nie ma po co jechać.
Ile kosztował mnie w Rosji wstęp do Ermitażu? Niewiele. Zapłaciłam tyle, co miejscowi. Przebicie dla turystów nieruskich było 20-krotne. Ja nie wyglądałam na turystkę. Poszłam do muzeum nie w bojówkach i polarze, tylko w sukience, z torebką no i bez aparatu. I miałam dobry akcent, gdy po rosyjsku poprosiłam o dwa bilety. Nikt nie skierował mnie do okienka dla inastranców. Ile tak naprawdę kosztował mnie bilet do Ermitażu? 12 lat nauki rosyjskiego w szkole, a potem 5 na studiach. Mało?

Ale warto. Optyka, wedle której cały świat porozumiewa, się jak ja w tej chwili, za pomocą maca i mówi po angielsku, jest fałszywą optyką.
A wielu współczesnych awanturników z takim właśnie założeniem rusza w świat.
Wielkokrotnie w podróży zdarzało mi się jednak, że ludzie chcieli ode mnie całkiem czegoś innego niż pieniądze.
Chcieli… opowieści. Bo to one są punktowane najwyżej. Dzielili się też nimi ze mną.

I to mi się w podróży podoba najbardziej.

PS. Znam całe mnóstwo fajnych bacpacersów, którzy nie tylko robią fotki zwierzętom i sobie nawzajem, ale dostrzegają też LUDZI.
Ukłon w ich stronę;-))))