O kubku, który wprawił mnie w nieistnienie

18 10 2016

img_20161018_224133102

W pewien wrześniowy piątek, a był to dzień słoneczny i piękny, choć jesiennie już mocno rześki, pojechałam do letniego domu moich znajomych.

Dom położony jest w sercu Mazowsza, w miasteczku małym, pachnącym dymem, z rynkiem zapełnionym w weekend ogorzałymi kartoflano – mącznymi twarzami, łypiącymi na mnie – nieznaną i obcą w tej scenerii – podpuchniętymi od wódki, świdrującymi oczkami. Twarze utrzymane w tonacji czerwono-bordowo ceglanej, przechodzącej gdzieniegdzie w fiolet, rysy kostropate, mazowiecko brzydkie i nijakie, ot, takie jak ta nadchodząca niedziela i mijająca właśnie sobota – pijane… nie, co ja mówię !– ZApite, zamacerowane spirytusem, dobrze nasączone, o spojrzeniach nieuważnych, niedociekliwych, by nie rzec: dość byle jakich, ze śladem jedynej emocji: nieufności.

Dym pachniał nadchodzącym powoli mrozem, wieczór nastawał szybko, nuda snuła się jak mgła pół metra nad brukowanymi ulicami. Niskie domki niczym rośliny zwijające na noc płatki i tulące do siebie liście, miękko i wyczuwalnie – milimetr po milimetrze, ale jednak – zapadały się w ziemię jakby ze wstydu, że przyszło im tworzyć miejsce tak ponure.

Nad kirkutem gromadziły się deszczowe chmury, a gdy zaszło słońce i zaczęło piździć jak w kieleckim, pomyślałam: O, nie, nie chciałabym tu mieszkać. I jeszcze ta ponura nazwa: Mogielnica!

Ruszyliśmy do domu na górce, pora była bowiem najwyższa, by pomyśleć o kolacji.

W nagrzanym domu, w ciepłej plamie kuchennego światła nadziewałam naleśniki szpinakiem z fetą, a Alojzy przygotowywał sangritę do tequili. Tego wieczoru, ktoś, kogo kochałam miał wrócić zza morza, naleśników powinno być dużo, dużo też było myśli w mojej głowie i panował zamęt w sercu. Odruchowo przetarłam ścierką czysty blat i wstawiłam kubek do zmywarki.

I…

I wtedy TO usłyszałam. Dosadne, mocno powiedziane, z wyraźnym wykrzyknikiem na końcu zdania. Nie … tam było więcej znaków przestankowych, lecz takich jakich nie sposób znaleźć w słowniku. Pomieszany wykrzyknik, z emotikonem smile to jedno, ale usłyszałam również znak oznaczający zgrozę lub trwogę, inny – zdziwienie, a nad tym wszystkim górował jakiś graficzny w tekście, a słyszalny w okrzyku Barbary symbol NIEDOWIERZANIA. Lub NIEDO WIARY. Nie było tam trzech kropek, znaku zapytania, nie zmieścił się nawias ani średnik.

-Alojzy!!! Spójrz! Człowiek, który nie umie wstawić kubka do zmywarki!

………

Alojzy wszedł do kuchni, ujął się pod boki jak srogi i zasępiony ojciec i smutno, by nie rzec z politowaniem, pokiwał nade mną głową.

Barbara trzęsła się nieomal. Zdało mi się, że jej świat runął. Była wykształconą, mądrą i zadbaną kobietą z poważną pozycją społeczną, umiała pełnić naraz kilka społecznych ról z niezłym efektem, lecz oto… lecz oto w krótkiej chwili musiała zmierzyć się z czymś niezrozumiałym. Nieistniejącym w jej świecie człowiekiem, który nie umie wsadzić kubka do zmywarki.

Wyglądała jakby zobaczyła ducha.

Wszystko zamarło. Pootwierane naleśniki wystawiały gołe brzuchy, czekając na niedoprawiony przecież jeszcze szpinak, brudna ścierka na czystym blacie była jak absurdalny kontrapunkt, Alojzy stał ze spojrzeniem błagającym o jakiekolwiek, najmniejsze choćby wyjaśnienie, Barbara zamarła wpatrują się we mnie z niedowierzaniem, że ktoś taki może istnieć naprawdę, a co więcej wsadzić do jej zmywarki kubek do góry nogami… Zamrugałam powiekami.

No tak. Tak było. Kubek w zmywarce stał ODWROTNIE niż powinien. A ja nawet o tym… nie wiedziałam. Przeleciał mi jak burza przez głowę tytuł książki profesora Wasilewskiego „Św. Paweł – odwrócenie, nawrócenie i niepewność” i już niepewnie chciałam się zacząć jakkolwiek tłumaczyć, ale chyba mój czas minął, bo Alojzy przerwał nieznośną kuchenną nieruchomość i wyraźnie, choć cicho powiedział ze smutkiem, patrząc mi głęboko w oczy:

– No nie dziw się Barbarze. Takich ludzi jak ty nie ma. Takie rzeczy nie zdarzają się po prostu. To tak, jakby ktoś nie umiał zapalić światła w pokoju.

Nikt się nie poruszył.

Przedmiot mojej winy tkwił samotnie na metalowej kratce jak kółko w świecie krzyżyków i swoim odwróceniem drwił sobie z nich, pokazywał im kubkowego fucka, jakby mówiąc im, grając im na kubkowym nosie czy raczej uchu: Jak to:TAKICH ludzi nie ma, kiedy są? A?

Barbara odwróciła go prawidłowo, powtarzając pod nosem: no jak można nie umieć obsługiwać zmywarki, no naprawdę… Spojrzała na mnie i powiedziała, skąd leje się woda i że tylko wszystko bym zabrudziła, zamiast umyć. I uśmiechnęła się do mnie jakby z zażenowaniem. Przez chwilę poczułam jak napływa fala skruchy… Już na czubku języka miałam wytłumaczenie, że zamyśliłam się, mam niepodzielną uwagę i byłam myślami gdzieś u wybrzeży Bałtyku, ale poczułam, że to nieprawda. Nie byłam winna! Nie czułam wstydu jakiego ode mnie oczekiwano. Co więcej – wyznam to teraz, bijąc się w pierś: nie mam zmywarki, nie miałam i pewnie nie będę mieć. Przenoszę się wciąż z miejsca w miejsce, moje pudła z rzeczami rezydują w przynajmniej kilku punktach świata, gdybym miała jeszcze jeździć ze zmywarką, oszalałabym dokumentnie. Umiem obsłużyć zlew (choć niechętnie), a tam kubki wstawiam zależnie od nastroju lub po prostu całkiem przypadkowo – dnem do dołu lub do góry.

I chcę, by tak zostało. Taka jest moja wolność, nawet jeśli neguje moje istnienie.

Hardo postawiłam się, ale nie przekonałam ich. Zadumali się nad losem świata, w którym istnieją jednak (o zgrozo!) ludzie nie obsługujący zmywarek. Poczułam się niczym mój niegdysiejszy marokański druh, Tuareg Ismail, który opowiedział mi kiedyś na Saharze o tym, jak bogaci Niemcy zaprosili go na kilka dni do Marrakeszu. Zawieźli chłopaka samochodem i położyli w przyzwoitym hotelu typu B&B. Tam Ismail odmówił skorzystania z windy – zbyt się bał. A gdy po uczcie z Niemcami na Dżamal – Fna udali się wszyscy na spoczynek, Ismail długo rzucał się w swoim hotelowym pokoju po zbyt dużym i zbyt wysokim dla niego łóżku wyposażonym w zbyt miękki materac. Nad ranem zszedł z niego i położył się na podłodze. Pod łóżkiem. Które całe było jakieś takie ZBYT. Oczywiście ono było ZBYT w świecie Ismaila, świecie pozbawionym łóżek, wind, a nawet – wierzcie w to lub nie! – zmywarek.

Wskazówki zegara przesunęły się, coś drgnęło, wróciliśmy do swoich spraw, przygotowań, oczekiwania na przyjazd gościa, gotowania i sympatycznych wesołych small talków. Nie było już sprawy, ale kubek zawisł między nami.

Dostałam zakaz obsługiwania urządzeń elektrycznych, w tym głównie zmywarki w domu położonym na mazowieckiej górce. Tym lepiej. Miałam więcej czasu, by zastanowić się, co jeszcze da się odwrócić i czy. Miałam czas, by skonstatować oczywisty w sumie fakt, że świat dzieli się na ten ze zmywarkami i na ten bez nich. A ludzie na takich, którzy robią rzeczy na odwrót lub nie. Świat dzieli się, to nieuniknione.

Na ludzi, którzy sypiają na łóżku lub pod nim.

Ludzi, którzy nie potrafią włączać światła i nie czują wstydu i na takich, którzy szybko potrafią nacisnąć wiele guzików naraz i cieszyć się prędkością, narastająca szybkością postępu, łatwością z jaką można zrobić tak wiele rzeczy, rozwiązać tak wiele spraw, naładować elektryczną szczoteczkę i przywiązać ogon odkurzacza odpowiednim końcem do źródła prądu.

Pozazdrościłam im szczerze tylu źródeł codziennej satysfakcji i radości. Bo ja ich nie czuję.  A może nawet bym i chciała.

Gdy oni wstawiali naczynia do zmywarki, zrozumiałam też jednak, że gdybym przez całe życie wstawiała te cholerne kubki tak samo, to jak mogłabym liczyć na przypadek, zmywarkową tajemnicę, na jakiś przewrotny i przebiegły nagły splot zdarzeń, radość nieodgadnionej przyszłości?

A że czasem się zabrudzi zamiast umyje? No cóż, jednak tak wolę.

Poczułam nieodpartą chęć, by zostawić mogielnicki dom na górce, zmywarkę i kontakty dające bezpieczne światło, zapragnęłam pójść w ciemność mogielnickiego rynku, rynku bez wyłączników i włączników, odnaleźć te pijane korowody chłopów i bab, które w takich jak my wpatrują się pijanym nierozumiejącym wzrokiem, usiąść obok nich w zimnej mgle i podzielić to jedno jedyne wspólne mi i im uczucie – narastającą zbawienną nieufność.





Cwał zyciowy – etap drugi

26 11 2015

Etap drugi, bo był juz jeden na tym blogu, a teraz jest kolejny. Jakieś płyty tektoniczne sie poruszyły pod wodą i czuję, że idzie tsunami. Jeszcze go nie widzę, dopiero przeczuwam, czuję, że ziemia drży. Dla znudzonych Czytelników blogowych oznacza to jedno – znowu wyjadę, znowu na dłużej niż tydzień, znowu mi się chce. Bo jak przyjechałam do Polski to przez cały czas zadawałam sobie pytanie: po co, po diabła? No i jest diabeł, znalazła się odpowiedź na pytanie: po co, a jak zwykle gdy już wiadomo, po co się przyjechało, to… trzeba wyjechać. :-)

Moja podróż wgłąb ziemi na powierzchnie i spotkanie ze sobą i depresją zostawi ślad, jak każda długa droga, jak każde zmęczenie. Więcej zmarszczek, więcej blizn. Takie będe teraz nosiła oblicze jak Indiana Jones albo Krokodyl Dundee. No i trudno.

Oprócz wielu rzeczy o sobie i ludziach, dowiedziałam się też tego, że wolę znowu poczuć wiatr, spać pod namiotem, zaszyć w haszczach, szuwarach albo na innej wydmie Erg Chebbi i cieszyć wolnością, niż wozić torebkę od Prady na konferencje do restauracji Magdy Gessler ani w ogóle nigdzie, do żadnej Magdy. Co mi po Pradzie w dżungli? Wolę solidny plecak. Zresztą nie mam żadnej Prady, ani jednej. Kupie plecak i po Nowym Roku wyjadę. Tak przynajmniej myślę teraz.

Nie doszłam tak do końca sama do tego. Pokazał mi ktoś, jak wyciągać rękę po to, czego się pragnie. Choćby mówili ci, że jesteś szaleńcem albo nie masz pokory, że to bez sensu i że się nie uda. Teraz chcę, żeby nauczył tego mnie. Idę do szkoły. Po kolejne lekcje. I do diabła, cieszę sie z tego jak wariatka.

A zaraz potem – no jak to co? Wyjadę.

 

 





Z cyklu „Rozmawiamy” Teraz w Warszawie

25 11 2015

1.Noc. Głucha. Ale spać nie mogę, wiec chcę powiedzieć coś mądrego i jeszcze, żeby było romantycznie. No, nie dam rady chyba, nie dziś, sorry. Lecę banałem. Szepczę więc (teatralnym szeptem):  Gdzie ty byłeś, jak cię nie było?

On przez sen: W szkole.

2. Pracujemy na kompach, on na swoim, ja na swoim, nagle pyta: A czy ty jesteś podłączona do prądu?

Ba. co za pytanie.

3. A gdybym była jakimś zwierzęciem…?

Przez sen  (w sensie: daj mi spokój) Chrapliwie: byłabyś małpą.

 

 





Uciec?

19 11 2015

Te podróże… jechać, żeby zobaczyć, przeżyć, sprawdzić, BYĆ?

Teraz chciałabym pojechać do Mai. Wiem , że ma konie, pamiętam, że było mi u niej dobrze. Maja mieszka już gdzieś indziej i pewnie ma inne konie, ale to nieważne. Jesień jest tam pewnie taka sama jak kiedyś. Maja ma konie wyścigowe, w hotelu dla koni…  najpierw bym umarła ze strachu, zanim bym wsiadła, bo zrywne są te konie… no i właśnie za to podziwiam Maję. A ona nawet o tym nie wie.

Bo podróże nie muszą być wcale daleko.

Tobiasz zapraszał do Amsterdamu, ale nie wiem, czy w nim jest, bo Tobiasz rzadko bywa w domu. Magda zapraszała do Szkocji, musiałabym zabijać jej krowy… ma farmę. Czasem zabija krowy. Chciałabym pojechać do Magdy na wichrowe wzgórza. Poznałam też wielkiego poetę. Bruno di Benedetto. Mieszka na pampie, w Argentynie. Też zaprasza. I wiersze pisze na dodatek. Jak Herbert.

Czasu mi nie starczy. Musze skończyć to i tamto. Potem pojadę. a może: ucieknę?

 

 

 

 

 

 

 

 

 





Jak podciąć sobie żyły?

30 10 2015

Od razu powiem, że nie wiem. Gapiłam się dziś w sufit, trochę smutno mi było i myslałam o tym, ile czasu wypływa krew. Pewnie w sumie dość długo? Nastraszyłam? No dobra, żartuję przecież.

Mam na ręce sznurek. Zwyczajna nitka. Od trzech lat ją mam. Próbowałam zerwać,ale nie daje się, ale też pewnie nie do konca chcę, żeby sie urwala. Koleżanka powiedziała mi: pierdolisz. Wezme nożyczki i przetnę.

Jakoś zapomniałyśmy o tym, albo nożyczek pod ręką nie było.W każdym razie nie przecieła. I wciąż ją mam.A sznurek czy też nitkę w zasadzie zawiązał mi szaman w lesie.To bardzo silna nitka. Trzyma się życia jak żyły.





O tym, jak otworzyły mi się dłonie

10 10 2015

Mój przygoda była krótka i może niewarta odnotowania na opuszczonym blogu, gdyby nie fakt, że chciałabym o niej pamiętać. Zastanawiam się też przy okazji rzeczonej przygody, czy nie zmienić tytułu bloga z Wyjechałam na ODJECHAŁAM.

63310024a

Od kilku miesięcy znów jestem w podróży. Pierwszy raz jednak podróżuję nie od horyzontu do horyzontu, a z… głębi do wierzchu. Jak Frodo prawie. Idę, żeby walczyć ze złem.  Od kilku miesięcy toczę zaciekły bój z choroba, która zaatakowała ze zdwojoną mocą po tym, jak wróciłam do Polski. Z depresją.  Jestem jak Zły Porucznik, imam się różnych sposobów, nie zawsze dobrych i słusznych, by pozbyć się tego gówna, które opanowuje życie i sprawia, że nie jesteś w stanie podnieść się z łóżka. Ja – opornie, z bólem, lękiem –ale zazwyczaj jestem, lecz czy to powód do dumy?  Rozmawiałam z kimś niedawno o depresji – powiedział mi ten ktoś: nie jest z tobą tak, źle, widziałem ludzi, którzy w ogóle nie wstają.

A ja przecież wyraźnie czuję jak każda bawełniana nitka prześcieradła, w którym leżę splata się z moimi włosami, jak każda komórka staje się kleistą masą i z mocą kleju kropelka przykleja mnie do materaca. Nie ruszę się, mowy nie ma. Nie wiem, dlaczego udaje mi się zazwyczaj wstać z łóżka. Może to dzięki psu, który trąca mnie nosem, jak już robi po nogach i klocka niemalże sadzi w przedpokoju. Jeśli uda się wstać – to kolejne kroki są już łatwiejsze. Ale wcale niełatwe. Wszystko zajmuje mi wiele czasu. Dbanie o siebie to jakiś abstrakt.  Podobnie jak wszystkie mechanizmy życia… taka jest ta dziwka – odbiera wszystko i wszystkich. Komu by się chciało spędzać czas z kimś smutnym, to nie te czasy.

Choroba wylęga się długo – rodzi się jak robaki w serze – z niczego. Zdawałoby się – niczego. Brak poczucia bezpieczeństwa, miłości, zakorzenienia, stabilności, odwagi, poczucia własnej wartości… Różne mogą być te braki. Mogą też atakować jednocześnie. Ale brak to nie nic. Choroba bierze się zawsze z czegoś. Potem dołączają braki już konkretne – brakuje substancji chemicznych w mózgu. Możesz powtarzać sobie tysiąc razy – wstań i idź (bo wiesz, że musisz), ale nie wstaniesz i nie pójdziesz. Taka jest ta dziwka. Niezła sucz. Czasem tylko usprawiedliwiona genami. (Niczego, co pisze o depresji proszę nie traktować jako kompendium wiedzy na jej temat, piszę tylko o sobie, nie jestem lekarzem).

Niepowodzenia i frustracje przeżywa każdy, każdy miał doła. Tylko osoba z depresją inaczej na niego reaguje. Zresztą w ogóle nie musi przeżywać niczego złego, może zwyczajnie depresję mieć i z nią żyć. Ale tu właśnie zaczynają się schody. Bo poziom niezrozumienia osoby chorej na depresje przez innych jest niewyobrażalny. Ludzie dzielą się na trzy grupy.

  1. Pitbulle, wojownicy, silne kobiety i mężczyźni, którzy mówią ci: „Weź się w garść, nie maż się. Przyj do przodu, kup trampki i leć na tę łąkę na której wieczna wiosna. Weź się do pracy, przekop ogródek, do roboty pani Iwonkapibara!. Jesteś silna”. WTF? Poziom zrozumienia choroby – zerowy. Możecie mówić, co chcecie, ale niech to dotrze do Was: gdyby osoba chora na depresja mogła się wziąć w garść, to by się wzięła. Bo o niczym innym nie marzy. To nie jest rozmamłanie jakiejś nastolatki, co to ją puścił kantem ukochany (choć akurat mnie puścił, więc pasuje). I co ryczy i przeżywa, a za kilka dni otrząśnie się jak pies, kupi te Conversy i pójdzie na jogging albo na zumbę do fitnesclubu. (Swoją drogą – w ramach krucjaty przeciw depresji – zapisałam się na zumbę. Na efekty jednak specjalne nie liczę). Pitbulle nie odpuszczają. Chcą pomóc. I często pomagają. Ale jeśli jeszcze raz od kogokolwiek usłyszę: weź się w garść – zacznę kąsać.
  2. Osoby po prostu życzliwe. Pytają cię: „Jak się masz? Jak się czujesz albo: Dziś taka ładna pogoda, może masz lepszy humor?”. Co mam im odpowiedzieć? Pogoda ładna, słonecznie, plus siedem, piękna złota jesień. A u mnie bez zmian. Ten typ to ludzie, którzy chcą dobrze, ale po dwóch, trzech telefonach zaczynają być zmęczeni twoja chorobą i znikają na wiele tygodni, kończąc: – na pewno wkrótce dojdziesz do siebie. Cieszy mnie ich optymizm. Chodź niekoniecznie podzielam go.
  3. Zwyczajni zapominalscy. Ot, po prostu osoby, które niejako zapominają, że jesteś ostatnio dziwna, inna, wyglądasz gorzej niż kiedyś. Ignorują to. A może naprawdę zapominają. Lub nie wiedzą. Ja na przykład smutna bywam okresowo i głównie jak nikt nie widzi. Tak poza tym to hop siup i tralalala. Zapominalscy wyciągają cię na obiad w ich ogrodzie. Ignorują poszarzałe oblicze, opowiadają kawały, zapraszają do kina, wyciągają do miasta na pizze. A jeśli odwołujesz spotkanie – nie obrażają się. Następnego dnia robią wszystko od nowa. Zwyczajnie – są. Wpadają z szarlotką, udając że nie widzą bałaganu, zagadują, dzwonia bez  powodu i opowiadają, rozpuszczając na chwilę tym samym magmę, jaką masz w głowie.

Na jakikolwiek sposób by się moi znajomi o mnie nie martwili – jestem im za to wdzięczna. Łatwo po prostu pomylić fakt, że ktoś jest na życiowym zakręcie lub przytrafiła mu się katastrofa, z chorobą mózgu.

Otoczona ludźmi walczę więc jednak samotnie z czymś, czego nie znam ani nie rozumiem. Najgorszy jest lęk. Lęk przed telefonem, który dzwoni, koniecznością rozmawiania z ludźmi, wykonywania czynności.  Jedyne miejsce, w którym czujesz się… nie… nie tyle bezpiecznie, co możliwie znośnie jest Twoje łóżko – głowa nakryta poduszką i powtarzanie sobie: nie myśl, nie myśl! Stukanie do drzwi, nagły dźwięk telefonu powoduje palpitacje serca. Nie odbiorę. Nie otworzę. No nie.

Syndrom stresu bojowego. Ustawiania się frontalnie, byciem w ciągłej gotowości. Szalenie wyczerpujący stan.

Są na to proszki. Których nie biorę, bo przecież jestem silna J i dam radę sama. Chemiczna iwonkapibara to już byłoby przegięcie. Dziś jednak w nocy 1 taki proszek wzięłam. I tu WRESZCIE zaczyna się zapowiadana przygoda. Od dwóch dni w moim domu włączyli centralne, nijak nie pojmuje ustrojstwa, niby pokrętło jakieś ma, ale żeby działało to już nie. Może to element dekoracyjny?  No więc mam saunę, spać nie mogę. Na dodatek infekcja dopadła, telepie mnie i tak już drugą dobę się męczę. Noce bezsenne sam na sam Seniorą Depresją i kiedy Pani Ka dopada i jeszcze na full rozbuchanymi grzejnikami – to za dużo nawet dla takiej fajterki jak ja. Leżę więc, rzucam się jak zbój Madej się rzucał na madejowym łożu (a może on się nie rzucał, kto wie?), aż tu nagle, między jedną a drugą przewrotką wpada mi do głowy myśl: Skutki uboczne leku na lęk! Ha. Żądam skutków ubocznych teraz, zaraz, już. Lek połknęłam niczym indor i czekam. Gapię się w sufit i czekam. Skutki nijak nie nadciągają. A bardzo bym chciała, gdyż takim oto bowiem ubocznym skutkiem leku na lęk miała być senność! I co? Nic. Nic i nic. Od tego czekania pewnie bym zasnęła wreszcie, aż tu nagle… Z całej siły, nieoczekiwanie.. BUCH! wyprostowały mi się dłonie. Bez udziału woli. JA ICH NIE WYPROSTOWAŁAM. Na pewno. Patrzyłam na nie, jak leżą i SĄ wyprostowane, a nie zaciśnięte w pięści.

Po latach życia z nerwicą moje ciało zaciska się coraz bardziej, napręża. Śpię z dłońmi zaciśniętymi w pięści niczym jakiś popieprzony nocny bokser i żadne próby (nawet na siłę! Byli tacy co próbowali) nie przynosiły efektu. Podejrzewam, że zaciskam w pięści również stopy, głowę no i na koniec – mózg.

Tymczasem teraz – nagle, jak na komendę otworzyły się. SAME! No nie, nie same – lek na lęk działa na układ nerwowy i to on mi je otworzył. Zdziwiona patrzyłam na coś, co się stało z moim ciałem, a czego autorem wcale nie byłam. Puściło napięcie, ale jak. Jakby ktoś gumką od majtek strzelił. Jakby mi ktoś na odlew dał.

I zrozumiałam, że może być inaczej niż jest i było.





Nic, ktore zmienia wszystko

5 10 2014

Im bardziej pragne cos napisac, tym bardziej nie potrafie. Im bardziej Puchatek zagladal do sloika, tym bardziej miodu w nim nie bylo…

Otoz chcialam ( a chyba nie potrafie) napisac o tym, ze pojechalam do Palomino. Plaza nad wburzonym morzem i rzeka, ktora do niego wpada, a raczej leniwie wlewa sie… kajmany, mrowkojady i mnostwo wodnego ptactwa wzielo w posiadanie gore rzeki. Wioska zas to gringolandia, ale mila. Cos jak Niebianska Plaza, ale jeszcze nie tak strasznie w niej, jeszcze Wladca Much sie nie obudzil, a i autochtoni nie agresywni – wyznaja zasade: make love, not war i produkuja dziesiatki dzieciakow, a potem (zmeczeni ich produkowaniem i upalem) zwisaja w zastyglych pozach ze swoich hamakow.

Wiekszosc wioski jednak to najezdzcy – hipisi, freaki, niebieskie ptaki… jaraja gandzie, gapia sie w morze i maja wywalone na kosmos. Kupuja ziemie, gotuja sobie vega zarcie, cos buduja z patykow, zamki na piasku tez postawia, jest cool ogolnie. Czyli zdecydowanie nie moj klimat. Ja nie jestem cool, a z zamkow to mam jedynie kilka blyskawicznych – w sukienkach. I tylko tyle. Nie lubie sie bratac, jarac, integrowac, plesc godzinami o niczym. Jestem pewnie w ich mniemaniu beznadziejna (tak sie troche czulam). Niestety klimat mam taki, ze sie wole wodki z marynarzami w porcie napic, albo prosecco  w Meli na Chmielnej…  kwestia wieku moze. Albo gustu.

No, ale mimo wsystko wyladowalam na dzialce sprytnego  Australijczyka, ktory frikow za friko zagonil do roboty. Oni mu buduja dom, za to moga w nedznych warunkach mieszkac na kupie i miec staly dostep do ogniska, morza i ziola. Czapki z glow, mily Australijczyku! I nie, nie bylo NIEMILO, mimo ze komary zarly jak zarlacze, ze a prysznic robil kubek z woda i ogolnie ropierdolnik mega… Niemilo nie bylo wcale. Ale tylko dlatego, ze dostalam do dyspozycji prawie 30-letniego campera, gdzie zamelinowalysmy sie z Szakira – ona u progu cieczki, ja u progu jakiegos wariactwa zupelnego. Bo to byl moj drugi tydzien w Kolumbii. I nie wiadomo juz ktory tydzien, kiedy zastanawiam sie CO DALEJ i panie premierze, jak zyc?

Tak camper, jak i jego wlasciciel okazali sie zbawieniem.

Poszlismy nad rzeke – ja, wlasciciel campera – Argentynczyk z Buenos Aires, mniejsza o personalia, i pies. Zabladzilismy. Przelazlam przez plot, zapytac miejscowych, dokad prowadzi mala gorska drozka. Trafilam na pole Indian. Szedl do mnie jeden… nie wiem dlaczego (wstyd mi) pomyslalam o plantacjach bawelny nad Missisipi i ze zaraz mnie zastrzeli. Nie zrobil tego jak widac, za to wskazal droge. Poszlismy lanami kukrydzy przed siebie.

Rzeka. Leniwy nurt. Plywajacy szczesliwy pies. Chwila zawahania, czy ciepnac precz stanik, ale w imie szacunku dla kultury Braci Wiekszych (jak lubia o sobie mawiac Koguis) pozostalam przyodziana w pelne bikini. Przeszlismy w brod na drugi brzeg.

A wiec rzeka… taki spokoj – za nami las i malpy pokrzykujace w koronach drzew. Kolibrow  stada dzikie, upal… Argentino czytajacy ksiazke, ja w lopianach spiaca, pies jak zwykle moczyl sie. Przyszli Indianie, rozebrali sie i wskoczyli do wody. Na golasa! Potem poszli sie kochac w szuwarach. (slyszelismy ich). Milosc moga uprawiac tylko na ziemi, by czerpac energie od Pachamamy. Zastosowali sie najwyrazniej do wymogow kulturowych.

Mielismy tylko butelke wody, dwie empanady z warzywami, no i nas.

To byl najpiekniejszy piknik z mozliwych.

Uroslo cos we mnie bardzo szybko, jak grzyb. Wsystkie skladowe – RUCH – spokojnego ale nieublaganego nurtu rzeki, ruch podrozujacego od dwoch lat Argentino i swiadomosc, ze udalo nam sie wyrwac jeden dzien zyciu i ze mozemy opowiedziec sobie TYLE, a potem nigdy juz sie nie spotkac, ruch nadpobudliwej suki w rui chlodzacej psie zmysly w zimnej wodzie, nasze ksiazki i ta cisza przerywana pluskiem wyskakujacych czasem na powierzchnie ryb i posapywaniem Indian w szuwarach. Oraz zupelnie niemozliwy do opisania gwar papug przelatujacych nisko nad nami.

Czyli krotko mowiac: NIC. Nic, ktore zmienia wszystko.





Pitu przychodzi nocą…

18 10 2013

Twarde lądowanie – to mało powiedziane. W samolocie wytelepało mnie jak nigdy dotąd. Trzęsło, podskakiwało, spadało i wzosiło się, a ja spocona jak mysz coraz bardziej stawałam się mokrą plamą wnikającą w fotel. A potem było już tylko gorzej. To znaczy nie. Gorzej nie było. Było jak zwykle, tyle, że ja o tym jak tu jest ZWYKLE – już zapomniałam.

Bogota, parno, ale nie leje póki co. Jakoś wrzuciliśmy na luz z Katalończykiem (z którym szczęśliwie udało nam się spotkać we Frankfuncie po wariackim poszukiwaniu mojej walizki, która miała lecieć do Bogoty, ale przyleciała do Frankfurtu i nikt jej tam nie odebrał – no bo żesz sądziłam, że ona już sobie leci do Bogoty!! Wrrr!) i luzacko podeszliśmy do rezerwowania hotelu. Zapominając jednak, że przylatujemy dość późno, że mamy 7 sztuk bagażu wcale nie podręcznego (np. jedno gigantyczne pudło z lalką/bobasem, które nie mieściło się do żadnego plecaka) i że lądowanie na 2 800 m.n.p.m. po dwóch nieprzespanych nocach raczej nie zaowocuje radosnym hopsa hopsa i turlaniem wesołym naszych walizek po stromych ulicach Bogoty. Byliśmy flaki. Hotel, w którym się ostatnio melinowaliśmy, na Candelarii- zajęty. Inny hotel tuż obok – też. I kolejny również. Ale jak to? Ano takto, że akurat trafiliśmy na jakieś niewiadomojakie sympozjum, zlot młodzieży wszechoamerykańskiej albo inną ichniejszą oazę czy co tam. Dość powiedzieć – dupa czarna i kosmata. Tak to jest jak się myśli, że już się rozumy pozjadało wszystkie, i że globtroterując po świecie nie warto rezerwować hoteli. Może i nie, ale z nas takie globtrotery tym razem były jak ze słoików warszawiaki (no bo te walizy), a poza tym kto przewidzi sympozjum w Bogocie? Wywlekliśmy się z kolejnego już zawalonego młodzieżą hotelu i w dyrdy po brukowanych uliczkach Candelarii na górę z tymi w sumie 70 kilogramami. Pchając, taszcząc i pojękując (ja już się żegnam ze światem i ledwie na oczy widzę ze zmęczenia) szukamy hostalu, który niby nam wydzwonił miły pan w recepcji hotelu Oasis czy jak mu tam. No ale nie ma bata – nie dowleczemy się tak. Pora gwizdnąć na taksi. Ale ze zdobyciem taksówki w Bogocie jest tak jak ze zdobyciem 1 000 000 euro. Jakoś się nie zdarza. Zwłaszcza wtedy kiedy najbardziej potrzeba  ( w przeciwieństwie do taksówki mi milion euro potrzebny jest zawsze!). Wreszcie ja zostaję z tobołami, a Katalończyk biegnie zorganizować pojazd. Przybywają wreszcie. I co? Ano pan nie wie gdzie jest hotel. My wiemy, więc grzecznie pokazujemy mapę. Ale… pan nie ma okularów i nie widzi. Że nie widzi nie tylko mapy ale niczego, orientujemy się pół minuty później, kiedy wjeżdża na rowerzystę. Rowerzysta przeżył, więc dalej jeździmy po uliczkach Candelarii w poszukiwaniu jednego pokoju dla Polki i Katalończyka. Jest na pewno, gdzieś tu za rogiem, jaka ta Candaleria zawiła w realu jednak, na mapie wydaje się wszystko proste jak precel. A może w takim razie nie ten hotel tylko jaki bądź. Dziś padnę tak jak stoję byle gdzie, byleby dach był. A rano i tak robimy wymarsz wszak. Hotele? A kto by tam znał hotele. Ostatnią osobą, która zna jakis tani hotel jest przecież pan taksówkarz z Candelarii. No w końcu jakimś cudem znajdujemy adres hotelu udajemy się tam, a tam …. nie ma hotelu. Ha. Ale i tak dzwonimy. I co? A. Jest hotel, tylko szyldu nie ma, tabliczki nie ma, adresu tez nie ma (tak na wyczucie zgadliśmy, że to musi być tu, Katalończyk policzył domy i wypadło, że to gdzieś w pobliżu). No mega interes kolumbijski, doprawdy. Dla wtajemniczonych, hehe. Padliśmy i już nie wstaliśmy. Nawet włosy łonowe gęsto wyściełające toaletę nie odwiodły nas od myśli coby… zmienić lokum? Poszukać innego hotelu? A w dupie! Spać! Zimno było diabelnie jak to w Bogocie ( w ogóle nie rozumiem, jak można mieszkać w tym mieście dobrowolnie, a nie za karę). Chciałam nadać przed snem jeszcze wiadomość na fb, że żyjemy, ale pani nie umiała włączyć kompa ani podać hasła do wifi. I git. Nie to nie. Daliśmy nura pod nie pierwszej świerzości prześcieradło i więcej grzechów nie pamiętam. Za to rano! Rano wywlec się na zimnicę nie szło, wizja lepkiej łazienki nie zachęcała do prysznica, temperatura w pokoju także nie. No ale przecież czeka na nas śniadanko. Hm… gorszą kawę piłam tylko raz w Łebie w styczniu w barze Pod Morskim Pijanym Wilkiem gdzie dostałam przeterminowany napój w kolorze rzadkiej kupy albo czegoś w podobie. Ta tutaj smakowała podobnie. Jaka szkoda, że w kraju kawy nie potrafią zaparzyć kawy. Potem pani pracująca niby w recepcji w hotelu nie umiała wezwać taksówki, wreszcie wyszłam na ulicę i zapytałam przechodnia o numer. Wróciłam, wręczam pani z prośbą, aby tam zadzwoniła i wezwała jakieś coś co nas dowiezie na dworzec. A pani na to… – A może pan by zadzwonił ( patrząc na Katalończyka) bo ja się wstydzę.

No czego chcieć? Taksówkarza, który potrafi podrzucić cię w najbardziej turystycznej dzielnicy pod dowolny hostal? Hostalu, który ma nazwę i adres na zewnątrz a nie wewnątrz? I żeby pani pracująca w nim umiała włączyć kompa? I wezwać taksę? Nie. To za dużo. Dotarło do mnie wreszcie – znowu jestem w Kolumbii.

Podróż do Santa Marta autobusem z Bogoty odbywać miałam nie pierwszy raz. Wiadomo, że jedzie się… ha! Bagatela! Jakieś, marnie licząc 18 godzin (optymistyczne założenie). No ale może się coś zmieniło, puścili autopistę przez Andy albo co? Pytam pana kierowcę (pytam o godzinie 20, tuż przed odpaleniem silnika – A o której będziemy na miejscu? Pan się jakoś zafrasował i rzecze patrząc w ciemne niebo – o 11. – Naprawdę?! – szczerze się ucieszyłam. Ale zaraz. Jak nic, wypada że 15 godzin będziemy mknąć niczym jakieś nader hoże i żwawe Pendolino. – Tak, o 11 – pan się bije w pierś. A mi coś nie gra. I pytam pana – A ile się jedzie do Santa Marta? – No jakieś będzie 19 godzin jak gdzieś nie utkniemy – pan nie dał się zbić z tropu. Od 20 do 11 rano wyszło panu 19 godzin. A mi nie. I rację miałam (mimo względności rzeczy wszelakiej) jednak ja, bo jechaliśmy… 28 godzin. Wywrócił się tir na trasie i zbierali tira godzinami całymi. No i jak tu ufać Kolumbasom?

A potem zostałam motylem. Bo jak dotarliśmy do Casablanki to pewne drobiazgi najwidoczniej umknęły mojej uwadze. Szakira chuda jak patyk, Casablanca brudna i ciemna, manko zrobione że hej. Czego się mogłam spodziewać? Cóż, trzeba zakasać rękawy, wypucować kąty, pożegnać panią Dilsę na wieki wieków amen, podtuczyć Szakirę… I jakoś w ferworze tych zadań moja przemiana w motyla (czy też w przysłowiową motylą nogę) umknęła jakoś. Zlekceważona została dyletancko. No bo ostatecznie jakiś niemrawy pryszcz na palcu lewej stopy to znowu żadne halo. Do czasu kiedy nie zaczął boleć. Ten niby-pryszcz. Zresztą pryszcze na placach u stóp to już jakaś perwersja by była chyba, co nie? Boli jak diabli no i puchnie w oczach. Sinieje. Puchnie jeszcze bardziej, pryszcz robi się wielki i czarny. Babki lancetowatej ani na lekarstwo, antybiotyków nie chcę, nie lubię! No ale ta noga to już… jakby jej nie było. Chodzić nie mogę, rozglądam się za laską. I wtedy z pomocą nadciąga mój amigo capesino Carlos z gór. Najpierw smaruje mnie taką maścią jaką smaruje swoje krowy (bez komentarza. I nie ma się z czego śmiać złośliwy Katalończyku!), potem na targu kupuje mi wiecheć ziół, którymi mnie okadza i nuża mi kończynę w roztworze z zieleniny. Ale na nic to. Katalończyk leci do farmacji po jakieś specjały – jemu się ubzdurało, że mnie pająk ukąsił, ale prognozy Carlosa są zgoła inne.

– Nie chcę cię straszyć, ale jeśli jest to PITU, a wygląda mi na PITU, to nie będzie łatwo. Noga wygląda jakbym wróciła z wojny secesyjnej i nie napotkała na niej sanitariuszki Scarlett O’Hara (przypomina coś między stopą dotkniętą ostatnim stadium gangreny, balonem, który zaraz odleci i czerwoną dziecięcą piłką, a boli jak kurwa mać).

Carlos powiada – No cóż, nie chcę cię martwić ale to chyba PITU. A to bardzo niebezpieczne.

Czym, do jasnej cholery jest rzeczony przerażający PITU? Bo zdaje się, że to jednak on jest sprawcą moich bolączek. Gdzie nie pójdę (nie doszuram raczej) wszyscy rzucają się na mnie i krzyczą – masz PITU, masz PITU! Gdyby nie fakt, że nie czas na PITY mogłabym uznać , że każą mi wypełniać formularze, ale oni jednym głosem wołają – O , PITU, jakie PITU! I skąd tu PITU? Tracę cierpliwość. Nie wiem skąd i mam w nosie. Słyszę, że czeka mnie seria 15 zastrzyków, ale medycyna nie zna się na leczeniu z PITU więc nieśmiała sugestia jest taka, że MOŻE BY TAK WEZWAĆ EL PROFESOR-a?

El Profesor to Indianin Guajira mieszkający za rogiem, klasyczny curandero, wiedźmin, leczący słowem , a więc szeptun, znachor, szaman no i lekarz ciała i duszy. Ma całą masę ptaszków w klatkach i nie wiem, czy to nie z nich wytwarza swoje tajemnicze maści na wszystko. El Profesor przybywa zaopatrzony w słoiczki a w nich… Na boga żywego, nie wiem na pewno! Ale zgaduję, że załadował do nich mikstury z kupy nietoperza, śliny tarantuli i spermy aligotara – co najmniej! Codziennie po zmroku odbywamy sesję nad moją biedną nogą. Profesor się śmieje, że mam szczęście że mi spuchła jeno stopa aż po kostkę, po mogłam cała być obła aż po kolano albo i pachwinę ha! Szczęściara ze mnie, nie ma co! A ten PITU to kawał skurwysyna. Jak się okazało to taki niby motylek, niby komarek, jakieś latające gówno. Które wsysa się w ciebie jak śpisz i ładuje ci potomstwo w stopę. Bez twojej wiedzy, przyzwolenia, zaproszenia, po cichaczu i chyłkiem załatwia swoje ciemne sprawki ten obły stworzeń nieboski. No i tak mi się dostał kawior od PITU w stopie. Robal rzekomo z kawioru się nie wylęgł, bo zaczął by mnie zżerać i już by nie było dośmiechu, bo wtedy dochodzi gorączka zawroty głowy i ogólnie toksyczny gadzień jest. I wszyscy zdziwieni – PITU? Tutaj? Ale jak to?

Juz chciałam im wyłożyć, że przywiozłam sobie maskotkę z Czerniakowa, ale jednak nie. PITU mieszka w dżungli i widać z wiatrem i porą deszczową jakoś się mu tu przyfrunęło dziwnie, a przystanek zarządził w mojej stopie. Ale już został wyeksmitowany. Wahałam się czy zaufać Profesorowi, no bo jednak jakoś miałam wizję, że antybiotyk i zastrzyk się należą mi jak psu buda. Ale nie. Czary mary, smaru/smaru, pitu/pitu i robal zmarł, niech mu ziemia lekką nie będzie! Tym samym moja możliwa przemiana w motyla nie nastąpiła. W sumie chyba to i lepiej.

No i teraz wreszcie mogę napisać Państwu, że żyję, mam sie dobrze (wcześniej się nie miałam), szok kulturowy nie puszcza, woda leje się na łeb, szukam bezskutecznie pani do sprzątania i rozważam możliwe scenariusze na nadchodzący rok. Tymczasem przyjechali Argentinos ze szczeniakiem i Szakira urządza dzikie gonitwy po kuchni. Oddalam się ratować butelki z octem balsamicznym. To jedyny powiew Europy, o której jakoś się tu szybko zapomina. Ciekawe dlaczego… ?





O dyskretnym uroku kiszonek oraz o tym czego nie ma, a co jest

24 09 2013

Wyszłam na spacer a tu… ojoj, zaczęło wizgać złem! Czas się zbierać, smarować miotłę, Jago. Żegnam się zapamiętale, bo dotarło do mnie, że: komu w drogę, temu wrotki. I ten fin de semana już spędzę po drugiej stronie wielkiej wody. Noc upłynęła mi na żegnaniu się z Adminem u Admina, a że nie lubię pożegnań, toć rano wypiwszy kubas kawy zarządziłam wymarsz i poszłam sobie, ot jakby nigdy nic, udając że nie żegnamy się na rok albo i dłużej. A biały szalik został zawieszony na lampie. No cóż, niechaj służy i robi za nierażącooczny abażur. Z buta dzielnie ruszyłam do paszportowni, żeby odebrać czerwony kajecik. Niemiły pan coś fuczał markotnie, ale i tak mimo że pewnie wcale mu to nie było w głowie, to udało mu się mnie rozśmieszyć. Otóż popatrzył na mnie, na zdjęcie, znowu na mnie, a potem zapytał: -Na tym zdjęciu to pani?

Hm… Tja, ciekawe po co robić zdjęcia paszportowe, jeśli nijak nie można poznać, kto na nich jest. Z drugiej strony zdjęcia do dokumentów mają to do siebie, że wygląda się na nich jak legiapan z Legionowa albo pani której mąż odgryzł głowę i ma zamiast niej klamkę do zakrystii. Zabrałam paszport i wyszłam w środek jesieni. Na Kruczej jest dużo drzew i ładnie pachnie. A naprzeciwko paszportowni otworzono knajpę. Nazywa się jak? Ano Colombia! Zignowowałam tą złośliwą koincydencję i weszłam (też złośliwie) do baru Colorado. Bar mleczny – standard – 80% studentów, 19% emerytów i jeden procent mnie. Poleciałam po całości: szpinak, buraczki i kluski śląskie z sosem grzybowym. Uuuuuu! 10 zeta, normalnie jeszcze by starczyło na Czarną Perłę Remy Martin i cygaro Cohiba! Pan przede mną wziął grochówkę i ozorek. Coś tam zaczęliśmy sobie bajdurzyć w kolejce do okienka: Wydawanie potraw. Zdecydowaliśmy spożyć posiłek na jednym ceratowym obrusie, gawędząc.

-Wyrzucili mnie ze szpitala, bo już mi nie przysługuje. Przyszła do mnie moja pani doktor mnie powiadomić, a ja jej mówię: – A skąd ja mam mieć pewność pani Renatko, że mi pani dobrze gałkę wsadziła (operacja oczu była wcześniej)…  Pani wyjęłaś, ale czy dobrą oddałaś? Oto jest moje pytanie. A w ogóle to pani przyszła sama czy z koleżanką, bo widzę Was dwie takie same. – Oj, panie Jasiu – bo ona mnie Jasio nazywała, lekarka ta – ależ z pana żartowniś. – chichocze pan Jasio. A zupy nie je. – Panie Jasiu, pan zupę je, póki ciepła – mówię mu, jak w Dniu Świra. – A zjem, zjem, pośpiechu nie ma… No to sobie niespiesznie pogawędziliśmy o Warszawie z lat 30 i o tym, że pan Jasio był znanym sportowcem, takim co się ściga na motocyklach. – Ja już mam 86 lat i się zbierać będę niebawem już, tak więc uprzedzam, że jakbym tam w tej egzotyce paninej się pojawił to nie bać się mi, straszyć nie będę. Pani tylko powie jeszcze raz… jak się ta miejscowość nazywa? Święta Marta, a ładnie, to ja ze świętą Martą przylecę do tej Ameryki Środkowej, ale nie samolotem wcale chi chi, już się nawet tam widzę, w samym środku, chi chi…  – i chichocze pan Jasio, a oczy ma przezroczyste, jasne jak woda. Przyszedł czas się pożegnać, więc życzyliśmy sobie dużo dobrego no i nie zostaliśmy przyjaciółmi na fejsbuku, ani trochę, ot, poszłam sobie, a pan Jasio, znany rajdowiec motocyklowy zabrał się za ozorek.

Ja zaś pokrzepiona szpinakiem i dobrym humorem pana Jasia udałam się na szoping. Niestety smutno skonstatowałam, że JESTEM JEDNAK uzależniona. Fakt, że weszłam gdy ujrzałam, że jest na wystawie i MUSIAŁAM ją kupić… to jedno. Ale że musiałam kupić inne dwie? O książkach mówię. Jeśli wychodzi nowy Myśliwski to nie ma bata – biorę w ciemno. Ale „Zjadanie zwierząt” i Jaruzelską mogłam zostawić w księgarni. Ale nie zostawiłam. Bo „Zjadanie zwierząt” J.S Foera jakoś koreluje akurat z moimi przełomami dietetycznymi, a Jaruzelska… ładnie się ubiera i ładnie pisze. No i mam „Towarzyszkę panienkę” i będę nią sobie umilać podróż w zamorskie kraje. Idąc z Centralnego do Złotych Tarasów niestety przechodzi się obok Kuchni Świata. Mogłam nie wchodzić? Mogłam. Wyszłam obładowana jak wielbłąd – wielkie pudło Pasty Tom Ka do zupy dyniowej i wszystkich innych tajskopodobnych dyrdymałów, Tandoori Masala, czerwona pasta curry i Marinade for Indian Tandoori Tikka, pokrójcie mnie na plasterki, pojęcia nie wiem co za wynalazek! (ale się dowiem). Jeszcze jakieś Nasi Goreng Mix y Bami Goreng Mix (jak się zorientowałam do ryżu i kluchów przyprawy są to, pachną bezbłędnie i mają w ludzkim języku opis wykonania egzotycznego dania, więc to mamy z główki). Na koniec dorzuciłam  Fuszer Paprika Orlenemy CSIPOS Csemege i wcale nie za swojsko brzmiące csipos ją załadowałam, tylko miała takie bajeczne kolorowe opakowanie, że brawa wielkie dla designerów co się trudzili nad obrendowaniem marki. Brawa dla nich i siedem zł mniej u mnie w portmonetce. Udało się wyjść z kuchni świata i co widzę? Żywność ekologiczna jawi się mym (zmęczonym tymi kolorami etykietkowymi) oczom. Tu byłam dzielna (no, prawie). Nie rozglądając się na boki ruszyłam do półki z chlebem i nie wiem jak zatem (bo przecież nie rozglądałam się na boki CELOWO!) wpadł w moje ręce a zaraz potem do koszyka pasztet meksykański z fasoli. Nie miał wcale przecież ładnej etykietki. Uciekłam z Żywności ekologicznej w popłochu. Nic to jednak nie dało bo pędząc tak o mało nie wyrżnęłam czołem w szybę sklepu Kakadu. No a tam zaszalałam już nie na swój temat przynajmniej, więc trochę się czuję rozgrzeszona.  Szakira otrzyma: obrożę przeciw pchłom i innej żywiźnie żywiącej się psem, zabawkę do międlenia Play Time For You jak również ulubione wędzone kurze łapki i świńskie uszy ( z psa wegetarianina robiła nie będę, no już bez przesady). Obładowana niczym te wszystkie Mirandy i inne Samanty z „Seksu w wielkim mieście” pognałam na sam szczyt Złotych żeby wbić się w fotel w Multikinie. Wprawdzie najpierw wysypały się świńskie uszy i musiałam je zbierać czołgając się pod fotelami, a potem odpakowałam pasztet i wyżerałam go paluchem (no co, prawie jak pop corn, tylko zdrowiej!) a zapach fasoli unosił się w klimatyzowanym pomieszczeniu, ale nikomu to nie przeszkadzało. Byłam w kinie sama. W sumie nic dziwnego, bo film marny, powierzchowny i nudny. O „Dianie” mowa. Naomi Watss, którą lubię mało przekonująca w roli, scenariusz płytki i sztampowy. Ale tak dawno nie byłam w kinie, że co tam. Za ciosem kupiłam kolejny bilet i poszłam na „W imię” Szumowskiej. No cóż, ta pani zna akurat swój fach, lecz po „33 scenach z życia” spodziewałam się większych emocji i w ogóle. Ale żenady nie ma. W drodze do domu kupiłam wielki karton soku pomidorowego bo łoję go teraz non stop na przemian z tonikiem. (na moim kolumbijskim zadupiu nie ma ani jednego ani drugiego). Jestem więc zapotasowana (sok) i zachniniowana (tonik).

W ten oto sposób mili Państwo, żegnam się ze starą dobrą Europą. Zauważyłam że mało co w niej już jest. Nie ma nie tylko mojego optyka i Silver Screenu, baru Barraboo (gdzie mieli najlepszą pizzę peperroni i tiramisiu – mniam!). Nie ma także Empiku na Nowym Świecie, zamknęli Traffic, może jakiś zakaz kupowania książek został wydany w Górnej Centrali tylko my jeszcze o tym nie wiemy, a oni już tak? Różnych rzeczy nie ma albo jest ich coraz mniej… Liści na przykład jest mniej. Ale grzybów – więcej. Żal mi opuszczać Polskę teraz w tym czasie klęski urodzaju, kiedy ziemia daje plony i można zbierać maślaki i jeść śliwki i gruszki i je marynować sobie radośnie albo zjadać jak leci. Ja sobie będę kisić mango i lulo co najwyżej, ech. Ale jak się nie ma co się lubi, to się kisi co się ma. Udanych kiszonek życzę!

 





Ostrożnie! Uprawiam prywatę!

3 09 2013

Mam hałdy cieciorki. Zwariowany Katalończyk na wieść o tym, że przestałam jeść mięso przytargał z supermercado kilogramy strączkowych. Soczewicę i fasolę jak zutylizować na sryliard sposobów – wiem. Ale ciecierzycę? No… zeszła jedna sałatka (tu jest przepis Oli jakby kogoś korciło, ja dodałam więcej awokado, bo lubię http://arsenicmakeup.blogspot.com.es/2013/04/arsenic-w-kuchni-zielona-i-lekka-saatka.html) ale stan posiadania cieciorki nie uległ wyraźnej zmianie – nadal kilo z hakiem zalega kuchenne półki. Humusu nie zrobię bo nie mam tu blendera. No to co? Głowię się nad tym od wczoraj i przeszukuję strony wegetariańskie. Ale powiem tak – słabe są. Albo wydumane na maksa i egzotyczne aż do bólu zębów, albo tofu i spaghetti z cukinią w koło Macieju. W Katalonii wtranżalać non stop selera naciowego nie muszę – mają tu wszak jarską klęskę urodzaju: masa warzyw, pyszne sery, różne flany, katalońskie kremy, gazpacho, sporo dań z fasoli i jej podobnych, wpływ imigrantów też robi swoje – można dostać pyszne produkty rodem z Meksyku, guacamole i alioli jako sosy do czegobądź załatwiają sprawę kolacji. A jeśli mamy do czynienia z semiwegetarianinem czyli takim trochę oszukańcem jak ja, co wciąga na potęgę ryby i inne morskie potwory – no to tylko żyć nie umierać!

Ad hoc – cieciorka czeka na pomysł – (może ktoś pomoże?), a Iwonkapibara przechodzi mentalne metamorfozy. Przestała jeść mięso i zaczęła poważnie zastanawiać się nad tym jak dieta wpływa na poziom zdrowia… psychicznego. Na razie jest w trakcie badań terenowych, ale na pewno niebawem podzieli się wynikami. Póki co w głowie ma jeden wielki rollercoaster. Nie chcemy tu zapeszać ani chwalić słońca przed zachodem, ale mamy podejrzenie, że rok mimo pechowej trzynastki przynosi (jak dotąd) Iwoncepibarze dużo zmian na lepsze. Jedna łysa brodata zmiana domaga się dalszych zmian i popycha Iwonkę do… zmiany miejsca zamieszkania. Między innymi. Niemałej zmiany. Ruchów rygorystycznych i ZNOWU??? (eee) odważnych posunięć. Uffff. Dymi pod czaszką. Czy ja kiedyś pokocham „naszą małą stabilizację” i przestanę się miotać po świecie? Pytanie retoryczne, rzecz jasna.

No ale miało być o prywacie. Po pierwsze – co mam zrobić z tą cieciorką? Po drugie: od 1 października moje warszawskie mieszkanie będzie do wynajęcia (można się wprowadzać już 28 września). Dwa pokoje (36 metrów) z widną kuchnią plus balkon. Całkowicie umeblowane i po remoncie. Ładne i ciche na ul. Lazurowej. Jeśli ktoś ma życzenie obejrzeć, to po 19 września zapraszam – info i kontakt na priva.

Czekam. Cieciorka również.