W pewien wrześniowy piątek, a był to dzień słoneczny i piękny, choć jesiennie już mocno rześki, pojechałam do letniego domu moich znajomych.
Dom położony jest w sercu Mazowsza, w miasteczku małym, pachnącym dymem, z rynkiem zapełnionym w weekend ogorzałymi kartoflano – mącznymi twarzami, łypiącymi na mnie – nieznaną i obcą w tej scenerii – podpuchniętymi od wódki, świdrującymi oczkami. Twarze utrzymane w tonacji czerwono-bordowo ceglanej, przechodzącej gdzieniegdzie w fiolet, rysy kostropate, mazowiecko brzydkie i nijakie, ot, takie jak ta nadchodząca niedziela i mijająca właśnie sobota – pijane… nie, co ja mówię !– ZApite, zamacerowane spirytusem, dobrze nasączone, o spojrzeniach nieuważnych, niedociekliwych, by nie rzec: dość byle jakich, ze śladem jedynej emocji: nieufności.
Dym pachniał nadchodzącym powoli mrozem, wieczór nastawał szybko, nuda snuła się jak mgła pół metra nad brukowanymi ulicami. Niskie domki niczym rośliny zwijające na noc płatki i tulące do siebie liście, miękko i wyczuwalnie – milimetr po milimetrze, ale jednak – zapadały się w ziemię jakby ze wstydu, że przyszło im tworzyć miejsce tak ponure.
Nad kirkutem gromadziły się deszczowe chmury, a gdy zaszło słońce i zaczęło piździć jak w kieleckim, pomyślałam: O, nie, nie chciałabym tu mieszkać. I jeszcze ta ponura nazwa: Mogielnica!
Ruszyliśmy do domu na górce, pora była bowiem najwyższa, by pomyśleć o kolacji.
W nagrzanym domu, w ciepłej plamie kuchennego światła nadziewałam naleśniki szpinakiem z fetą, a Alojzy przygotowywał sangritę do tequili. Tego wieczoru, ktoś, kogo kochałam miał wrócić zza morza, naleśników powinno być dużo, dużo też było myśli w mojej głowie i panował zamęt w sercu. Odruchowo przetarłam ścierką czysty blat i wstawiłam kubek do zmywarki.
I…
I wtedy TO usłyszałam. Dosadne, mocno powiedziane, z wyraźnym wykrzyknikiem na końcu zdania. Nie … tam było więcej znaków przestankowych, lecz takich jakich nie sposób znaleźć w słowniku. Pomieszany wykrzyknik, z emotikonem smile to jedno, ale usłyszałam również znak oznaczający zgrozę lub trwogę, inny – zdziwienie, a nad tym wszystkim górował jakiś graficzny w tekście, a słyszalny w okrzyku Barbary symbol NIEDOWIERZANIA. Lub NIEDO WIARY. Nie było tam trzech kropek, znaku zapytania, nie zmieścił się nawias ani średnik.
-Alojzy!!! Spójrz! Człowiek, który nie umie wstawić kubka do zmywarki!
………
Alojzy wszedł do kuchni, ujął się pod boki jak srogi i zasępiony ojciec i smutno, by nie rzec z politowaniem, pokiwał nade mną głową.
Barbara trzęsła się nieomal. Zdało mi się, że jej świat runął. Była wykształconą, mądrą i zadbaną kobietą z poważną pozycją społeczną, umiała pełnić naraz kilka społecznych ról z niezłym efektem, lecz oto… lecz oto w krótkiej chwili musiała zmierzyć się z czymś niezrozumiałym. Nieistniejącym w jej świecie człowiekiem, który nie umie wsadzić kubka do zmywarki.
Wyglądała jakby zobaczyła ducha.
Wszystko zamarło. Pootwierane naleśniki wystawiały gołe brzuchy, czekając na niedoprawiony przecież jeszcze szpinak, brudna ścierka na czystym blacie była jak absurdalny kontrapunkt, Alojzy stał ze spojrzeniem błagającym o jakiekolwiek, najmniejsze choćby wyjaśnienie, Barbara zamarła wpatrują się we mnie z niedowierzaniem, że ktoś taki może istnieć naprawdę, a co więcej wsadzić do jej zmywarki kubek do góry nogami… Zamrugałam powiekami.
No tak. Tak było. Kubek w zmywarce stał ODWROTNIE niż powinien. A ja nawet o tym… nie wiedziałam. Przeleciał mi jak burza przez głowę tytuł książki profesora Wasilewskiego „Św. Paweł – odwrócenie, nawrócenie i niepewność” i już niepewnie chciałam się zacząć jakkolwiek tłumaczyć, ale chyba mój czas minął, bo Alojzy przerwał nieznośną kuchenną nieruchomość i wyraźnie, choć cicho powiedział ze smutkiem, patrząc mi głęboko w oczy:
– No nie dziw się Barbarze. Takich ludzi jak ty nie ma. Takie rzeczy nie zdarzają się po prostu. To tak, jakby ktoś nie umiał zapalić światła w pokoju.
Nikt się nie poruszył.
Przedmiot mojej winy tkwił samotnie na metalowej kratce jak kółko w świecie krzyżyków i swoim odwróceniem drwił sobie z nich, pokazywał im kubkowego fucka, jakby mówiąc im, grając im na kubkowym nosie czy raczej uchu: Jak to:TAKICH ludzi nie ma, kiedy są? A?
Barbara odwróciła go prawidłowo, powtarzając pod nosem: no jak można nie umieć obsługiwać zmywarki, no naprawdę… Spojrzała na mnie i powiedziała, skąd leje się woda i że tylko wszystko bym zabrudziła, zamiast umyć. I uśmiechnęła się do mnie jakby z zażenowaniem. Przez chwilę poczułam jak napływa fala skruchy… Już na czubku języka miałam wytłumaczenie, że zamyśliłam się, mam niepodzielną uwagę i byłam myślami gdzieś u wybrzeży Bałtyku, ale poczułam, że to nieprawda. Nie byłam winna! Nie czułam wstydu jakiego ode mnie oczekiwano. Co więcej – wyznam to teraz, bijąc się w pierś: nie mam zmywarki, nie miałam i pewnie nie będę mieć. Przenoszę się wciąż z miejsca w miejsce, moje pudła z rzeczami rezydują w przynajmniej kilku punktach świata, gdybym miała jeszcze jeździć ze zmywarką, oszalałabym dokumentnie. Umiem obsłużyć zlew (choć niechętnie), a tam kubki wstawiam zależnie od nastroju lub po prostu całkiem przypadkowo – dnem do dołu lub do góry.
I chcę, by tak zostało. Taka jest moja wolność, nawet jeśli neguje moje istnienie.
Hardo postawiłam się, ale nie przekonałam ich. Zadumali się nad losem świata, w którym istnieją jednak (o zgrozo!) ludzie nie obsługujący zmywarek. Poczułam się niczym mój niegdysiejszy marokański druh, Tuareg Ismail, który opowiedział mi kiedyś na Saharze o tym, jak bogaci Niemcy zaprosili go na kilka dni do Marrakeszu. Zawieźli chłopaka samochodem i położyli w przyzwoitym hotelu typu B&B. Tam Ismail odmówił skorzystania z windy – zbyt się bał. A gdy po uczcie z Niemcami na Dżamal – Fna udali się wszyscy na spoczynek, Ismail długo rzucał się w swoim hotelowym pokoju po zbyt dużym i zbyt wysokim dla niego łóżku wyposażonym w zbyt miękki materac. Nad ranem zszedł z niego i położył się na podłodze. Pod łóżkiem. Które całe było jakieś takie ZBYT. Oczywiście ono było ZBYT w świecie Ismaila, świecie pozbawionym łóżek, wind, a nawet – wierzcie w to lub nie! – zmywarek.
Wskazówki zegara przesunęły się, coś drgnęło, wróciliśmy do swoich spraw, przygotowań, oczekiwania na przyjazd gościa, gotowania i sympatycznych wesołych small talków. Nie było już sprawy, ale kubek zawisł między nami.
Dostałam zakaz obsługiwania urządzeń elektrycznych, w tym głównie zmywarki w domu położonym na mazowieckiej górce. Tym lepiej. Miałam więcej czasu, by zastanowić się, co jeszcze da się odwrócić i czy. Miałam czas, by skonstatować oczywisty w sumie fakt, że świat dzieli się na ten ze zmywarkami i na ten bez nich. A ludzie na takich, którzy robią rzeczy na odwrót lub nie. Świat dzieli się, to nieuniknione.
Na ludzi, którzy sypiają na łóżku lub pod nim.
Ludzi, którzy nie potrafią włączać światła i nie czują wstydu i na takich, którzy szybko potrafią nacisnąć wiele guzików naraz i cieszyć się prędkością, narastająca szybkością postępu, łatwością z jaką można zrobić tak wiele rzeczy, rozwiązać tak wiele spraw, naładować elektryczną szczoteczkę i przywiązać ogon odkurzacza odpowiednim końcem do źródła prądu.
Pozazdrościłam im szczerze tylu źródeł codziennej satysfakcji i radości. Bo ja ich nie czuję. A może nawet bym i chciała.
Gdy oni wstawiali naczynia do zmywarki, zrozumiałam też jednak, że gdybym przez całe życie wstawiała te cholerne kubki tak samo, to jak mogłabym liczyć na przypadek, zmywarkową tajemnicę, na jakiś przewrotny i przebiegły nagły splot zdarzeń, radość nieodgadnionej przyszłości?
A że czasem się zabrudzi zamiast umyje? No cóż, jednak tak wolę.
Poczułam nieodpartą chęć, by zostawić mogielnicki dom na górce, zmywarkę i kontakty dające bezpieczne światło, zapragnęłam pójść w ciemność mogielnickiego rynku, rynku bez wyłączników i włączników, odnaleźć te pijane korowody chłopów i bab, które w takich jak my wpatrują się pijanym nierozumiejącym wzrokiem, usiąść obok nich w zimnej mgle i podzielić to jedno jedyne wspólne mi i im uczucie – narastającą zbawienną nieufność.