W Katalonii książe przybywa na błękitnym rumaku. U nas – zwyczajnie – na białym koniu. I na tym w zasadzie różnice między Polską a Katalonią się dla mnie kończą. Jasne – ośmiornice i langusty na obiad, chleb z wtartym weń pomidorem (fuj!) na kolacje i aioli (zamiast chrzanu) do kotletów jagnięcych (zamiast do schabowego). Cava zamiast kawy, choć tej ostatniej również nie brakuje. Wyższe pensje, ładniejsze domy, cieplejsze morze. Ale to przecież tylko rekwizyty. Wymienne dekoracje. Tu, jak u impresjonistów – życie zaklęte jest w świetle, w błękicie, w kropelkach nadmorskiej bryzy, niczym mocno rozrzedzone sfumato, unoszącej się nad Barcelonetą. Pachnie mariscos i churros, drzewkami pinii… zapachy są tu słodkie i nieoczywiste. Kiedy ostatni raz tu byłam? Chyba jeszcze w ubiegłym stuleciu. Sylwester w Barcelonie 1998/99… epoka dinozaurów.
Teraz jednak oglądam Katalonię inaczej. Od środka i przez pryzmat PRZYSZŁOŚCI. Teoria jest taka, że teraz (może nawet przez kilka następnych sezonów tej latynoskiej telenoweli) i tu będzie mój kolejny dom (ile już ich mam i mieć jeszcze będę?). Jak każda teoria – nie musi wcale znaleźć zastosowania w praktyce, zdziwiłabym się wręcz gdyby wreszcie znalazła). O teorii domu piękny esej napisał niejaki Baudrillard – tłumaczyłam nim sobie niegdyś moją cygańskość, pociąg do włóczęgi, spania pod gołym niebem, portowych spelun i łotrzykowskich znajomości. Gdybym była Leonardo diCaprio pewnie też wsiadłabym na Titanica (więc w sumie dobrze że nim nie jestem). Dom oznacza udomowienie, ono zaś generuje bezruch, stagnację, regres. Podróż –wręcz przeciwnie – oznacza drogę, podążanie, cel, poszukiwanie, rozwój. Przygodę? Odkąd styl koczowniczy zamieniliśmy na osiadły, odkąd założyliśmy miasta i rozkokosiliśmy się w naszych mieszczańskich wygodnych przytuliskach, odkąd to rozpoczął się czas postępu (tfu!) i budowania tzw. (szumnie zwanej) Cywilizacji – jak dla mnie i wielu badaczy historii ludzkości – zaczął powoli ginąć świat. Jest taki moment w organizmie kiedy komórki zaczynają się starzeć, wolne rodniki atakują z całą mocą i proces, nieodwracalny proces… Bach! Rozpoczyna się. Powolne umieranie. Tak właśnie stało się, kiedy przestaliśmy wędrować i walczyć o przetrwanie, zasiedzieliśmy się w naszych miastach, kapciach, zapomnieliśmy o Ruchu. A on wszak jest najważniejszy w przyrodzie.
(A ja… „ja muszę być w ruchu, słyszeć wiatru świst w uchu”).
Tylko teraz ten kataloński dom…tak nagle się pojawił ten – można by rzec – karkołomny Projekt… przecież nie mój, narzucony mi przez księcia, który wydarł mnie ze szpon kolumbijskiego smoka i – wprawdzie nie na błękitnym rumaku o magicznym imieniu Atraxax tylko w stalowej, przykurzonej nieco francuskiej maszynie o popularnym imieniu Renoult wziął i przywiózł mnie do swojego królestwa.
Czy można pokochać jakiś kraj na siłę? Tylko dlatego, że Los czy nie wiem co tam rzuciło mnie akurat w tę, a nie inną szerokość geograficzną? Jeśli tym krajem jest Katalonia, a miastem Barcelona, to nie mam z tym problemu NAJMNIEJSZEGO. Łagodny klimat, kuchnia pełna krewetek i innych morskich potworów, ciepłe morze i Pireneje. Ja nie mam więcej potrzeb, naprawdę nie. Ale wcale nie to jest najważniejsze. Najważniejsi zawsze są Ludzie.
Jestem w Pirenejach. Dekoracje? Wielki kamienny dom wynajęty przez bandę Katalończyków i ich dzieci. Kilka rozwojowych rodzin z całkiem sporym narybkiem. 8 dorosłych, dzieciaków jakieś dwa albo i trzy razy tyle (wnosząc po zamęcie jaki czynią). Ogromna jadalnia z kominkiem i gigantycznym stołem zdolnym pomieścić całe to towarzystwo, pokoje na piętrze – bielone ściany, drewaniany sufit i okna przez które widać szczyty gór. Zasięgu brak. Nikt się nie dodzwoni. Ciszy też brak. Stado małolatów w wieku 3-10 lat robi za tło wokalne nieomal 24 godziny na dobę. Rozglądam się za czystą szklanką – zanim zdążę pomyśleć już stoi przede mną. Obserwują mnie, zgadują moje ruchy, dokładają na talerze, nawet próbują po polsku powiedzieć „osioł”. Osioł to symbol Katalonii. Duży, wyrośnięty ponad miarę. Ryk osła i zapach krowich placków budzi mnie każdego ranka. Katalonia przywitała mnie serdecznie. I –wbrew temu, co mówią o zimnym tegorocznym lecie – ciepło. Dziś pierwszy burzowy dzień. Leniwy nieco. Zapomniałam po co tu przyjechałam. Zgodnie ze znajomymi Katalończykami doszliśmy do wniosku, że misja moja jest oczywista. Mam poprowadzić lud na barykady. Tzn wzniecić powstanie ( a może wzbudzić a nie wzniecić?). Na razie, słuchając o wolnej Katalonii, o niewoli i hiszpańskiej okupacji, … słuchając tego wszystkiego – nie mogę się powstrzymać od polskiego prostackiego – choć wyrażonego amerykańskim sloganem : Just do it! Mam dość ciągłego narzekania na niewolę, utyskiwania na los. Chcecie być wolni? No to do roboty! Pacyfiści się znaleźli. Opowiadam o powstańczych tradycjach, a Carlas, który nadspodziewanie dobrze zna historię Polski dodaje, że zawsze byliśmy jak mrówka porywająca się na mamuta. Z zaskakującymi świat efektami. Tak nas widzą. I może dlatego Katalończycy nazywani są: polacos? Misję w każdym razie mi już przydzielono.
Zaczynam od jutra. Bo dziś leniwy dzień w domu. W domu – powiedziałam? Najwyraźniej proces rozpoczął się na dobre. Gnuśnieję, zadomawiam się. Zatrzymuję. Na pewno to coś oznacza, na szczęście nie wiem jeszcze – co.