Od portu do portu

5 12 2011

Zycie przynosi niespodzianki. Nie to zeby zaraz nieprzewidziany wuj z przyslowiowej (hehe) Ameryki wyslal mi walizke baksow, nie, niestety nie to…    (nawiasem mowiac – zdaje sie ze teraz to ja jestem ciotka z Ameryki, isn’t it?).

Dzis Ender wyszedl na chwile, coby odebrac swoje pieniadze z agencji podrozy, w ktorej symultanicznie pracuje. Wrocil z dzikiem. Prosze mnie nie pytac, skad go wzial. Opalil raciczki nad gazem i wrzucil dzika do garnka. Zwierze biedne sie dusi teraz w tajemnym sosie, a ja odpoczywam po wczorajszej nocy pelnej wrazen.

Jak Panstwu zapewne juz wiadomo mieszkam w miescie portowym tuz przy morzu, ba! tuz przy porcie. Jest to z jednej strony najstarsza dzielnica Santa Marta (miasta zalozonego w 1525 roku!), przypominajaca z deczka stara odrapana lecz urocza Havane, z drugiej zas strony… no, coz kazdy kij ma dwa konce, a zycie portu jak wyglada – kazdy wie. No moze nie kazdy, ale czytelnicy Bukowskiego i Blais’a Cendrase’a ‘ wiedza bankowo.  (a przeciez tylko OCZYTANE jednostki zagladaja na tego inteligentnego bloga, sziure!). Gdyby przypadkiem ktos jednak nie wiedzial to w porcie marynarze bawia sie. A odkad naczelna burdelmama zajrzala na internet, porzucala pileczke Szakirze i przybila nam piatke – wlasnie tutaj przyprowadza swoich podopiecznych. Oczywiscie zaraz tez zjawiaja sie podopieczne. Burdelmama organizuje marineros wszystko to, czego im trzeba. U nas oznacza to browar, wypas oraz internet (twardo NIE WYNAJMUJEMY pokoi na godziny, zdjelismy tez stary napis Residencia gdyz Residencia w Kolumbii znaczy nic innego, jak burdel. Residencia gringosom kojarzy sie inaczej, ale kto ma wiedziec ten wie. Inna ukryta ksywka burdelu to BAR – zabawic i napic sie tu mozna w dyskotece, clubie salsy, tavernie albo w restauracji. Ten kto idzie do baru, moze liczyc na dziewczyne w pakiecie). Ale ale, wracajac do naszej Nie-Rezydencji CASABLANKI…

Wczoraj zawineli do niej marynarze Wania i Misza – Misza byl w stanie, w ktorym wyartykulowanie zdania podrzednie zlozonego w zadnym jezyku (rowniez w rodzimym) nie wchodzilo w rachube, z Miszy wycisnelam ze jest z Odessy. Wania i Misza zazadali zmiany muzyki – zamarzyly sie im amerykanskie ballady, na stanie mielismy tylko Beatlesow. Nastepnie zazadali pizzy a na wiesc ze musza na nia poczekac 20 minut ich twarze przybraly wyraz jakby Ukraincow duszoszczypatielnost dopadla.  Ale wnet Misza ocknal sie z alkoholowego stuporu i zaintonowal piesn rewolucyjna. Wania sie nie przylaczyl, smutny byl jakis. Burdelmama w ekspresowym tempie zorganizowala towarzystwo dla panow. Dorodne i hoze dziewoje obsiadly stolik jak muchy zgnila gruszke.

Tymczasem drugi stolik zajmowali rezydenci Casablanki: Richard z kalifornijskiej plazy, David z austriackiego Tyrolu oraz moj kumpel Andrea – Wloch z Piemontu. Andrea zapodal Margarithe (pizze, nie tequile), emerytowany Richard wystawil plastikowy baniak wodki, Wania wszczal awanture ze zada slonych orzeszkow, jeb twaja mac, kurwy usmiechaly sie promiennie, a chlopcy z Liverpoolu zaintonowali: Life is life, na na,  na na na!

Dzis przyplywa statek z Chorwacji.





Ze wszystkich barów we wszystkich miastach na całym świecie ona musiała wejść do mojego

22 08 2011

„Za dawnych dobrych czasów była sobie pewnego razu ryczykrówka, co chodziła po ulicy. Wiec ta ryczykrówka, co chodziła sobie po ulicy spotkala raz cacanego chłopczyka, a chłopczykowi temu było na imię Papudzidzi…”

Czytam sobie symultanicznie dwie książki. Ta, z której pochodzi cytat to kanon literatury, do którego wróciłam po latach, a druga to przejmująca koreańska literatura współczesna pt. „Zaopiekuj się moją mamą”. O dorosłych dzieciach, którym mama zgubiła się na stacji metra w Seulu. (Jeśli ktoś nie zna ryczykrówki to informuję, że od niej zaczyna się „Portret artysty z czasów młodości” Jamesa Joyca).

(Tak między Bogiem a Prawdą – nie mam czasu na czytanie. „Śnieg” Ofrana Pamuka leży i śnieży, kilka innych tomiszczy czeka i szczeży do mnie swoje tytuły).  Ale sorry. Czas nie z gumy i go nie rozciągnę! Wystarczy, że wszystkie łudi alleny zaliczyłam w kinie, a raczej na dvd, wyrabiając normę na najbliższy rok.

Do Polski przyjechałam na naprawdę dłuuuuugo, a jednak niezwykła gmatwanina różnych zdarzeń, nieoczekiwanych spotkań, nowych znajomości i cudzych decyzji znowu wykatapultowała mnie w miejsce, w którym czas dostaje przyspieszenia jakby go giez w dupę ukąsił!

Po pierwsze wyklarowały się sprawy hotelowe. Decyzja była bolesna, bo przyszła klęska urodzaju, ale gdy dowiedziałam się że moja kolumbijska amiga Luz postanowiła wywieźć z santamarckiej prowincji swoją mocno małoletnią córkę (coby do szkoły sobie dziewczę w stolycy pochodziło), natychmiast zastrzygłam uszami. Casablanca zostaje pusta!!! Luz napisała, ja odpisałam, drobny targ się odbył i stary, stylowy, ładny hostal z 7 pokojami, dwoma patiami, kuchnią, kawiarenką, kafejką inernetową i wypożyczalnią rowerów przechodzi w dobre i zacne ręce Iwonkipibary. Teraz pocę się i produkuję – a raczej jak zwykle (santo subido!!!) Nieoceniony Admin poci sie nad stronką www zarówno biura podróży jak też Casablanki – hotelu tuż przy plaży! (calle 10).

I tu moja osobowość maniakalno -depresyjna wchodzi w absolutną czystą i wspaniałą fazę manii- czyli kręcimy te lody i warzymy to piwo! Na fali entuzjazmu przeszukałam strony www z plakatami ze starych filmów. Oczywiście numerkiem one jest CASABLANCA. Na fali i podczas międzykontynentalnej burzy mózgów wymyśliliśmy jak MA być. A ma być ładnie, kulturalnie i filmowo. Gina w Bogocie już bije się o kasę z kolumbijskiego Ministerstwa Kultury albo skądś tam wydrzeć dinero na zakup ekranu, projektora no i około 50-ciu starych filmów.

Taki mam pomysł – Casablanca go wygenerowała, ale puszczać będziemy również Obywatela Kane’a, Ptaki, Pół żartem pół serio, Brzdąca, Flipa i Flapa, Śniadanie u Tiffanego, westerny z Estwoodem i wiele innych!!!!

To będą filmowe poniedziałki. W soboty zaś w Casablance dzieci na porankach filmowych obejrzą Piotrusia Pana, Króla Lwa, Alicję w Krainie Czarów a po poranku namalują swoich bohaterów na warsztatach rysowania. Gdzieś pomiędzy poniedziałkiem a sobotą na dużym ekranie kibice będą mogli obejrzeć najważniejsze ligowe mecze. Wystawy, lekcje salsy, warsztaty teatralne, akcje ekologiczne, festiwal pierogów i empanad ;-) no i jak?

Faza manii – w zenicie! Już wici rozpuszczone, niewiele potrzeba, a hostal Casablanca zacznie żyć! Wszystko to non-profit, wiec jakąś niewielką kasę muszę szarpnąć z jakiejś fundacji, ale to na pewno da się załatwić. A może wreszcie objawi się ten sponsor czy też inny Dziadek Mróz? ;-) Normalnie kobieca intuicja podpowiada mi, że juz za chwileczkę, już za momencik…

Poza tym cóż? Najważniejszy – bo – najbardziej odpowiedzialny projekt Jungle Tour jakoż ta LOKOMOTYWA po szynach ruszyła ospale i kręci się kręci się, a jak!!! Pierwsza, dwutygodniowa wycieczka już pod koniec października, zaraz potem ojala! znowu ktoś przyjeżdża, reserwacje pomniejsze zrobione, wycieczki wiszą w dwóch polskich biurach a ja badam ceny jachtów, przeliczam, zachodzę w głowę, ustalam, negocjuję. Wynika z tego, że będę w ustawicznych rozjazdach. ;-))) Milion nowych pomysłow, programów, kontaktów, spotkań „na temat”. Sporo roboty, nie wiedziałam że az tak napocić się trzeba będzie!!!

Tak czy owak – jeśli komuś w duszy Kolumbia gra – to od października zapraszam na Karaiby do… Casablanki! Na wycieczki do naszego siódmego lasu – rownież.

Zorganizowć objazdówkę – też można. Szyjemy małe i duże wycieczki na miarę.

W ciągu – mam nadzieję – miesiąca – wystartujemy ze stronką biura i zapraszam Stałych Czytaczy jak i tych Okazjonalnych do mnie.

U mnie będzie fajnie, ładnie, bezpiecznie, spokojnie no i  – z pomysłem i z PRZYGODAMI! Taki jest plan!!! ;-)))

Tymczasem ja wciąż w Polsce, o której lato zapomniało… ale już niedługo … trzy trzygodnie…

Słucham sobie też: