Zycie przynosi niespodzianki. Nie to zeby zaraz nieprzewidziany wuj z przyslowiowej (hehe) Ameryki wyslal mi walizke baksow, nie, niestety nie to… (nawiasem mowiac – zdaje sie ze teraz to ja jestem ciotka z Ameryki, isn’t it?).
Dzis Ender wyszedl na chwile, coby odebrac swoje pieniadze z agencji podrozy, w ktorej symultanicznie pracuje. Wrocil z dzikiem. Prosze mnie nie pytac, skad go wzial. Opalil raciczki nad gazem i wrzucil dzika do garnka. Zwierze biedne sie dusi teraz w tajemnym sosie, a ja odpoczywam po wczorajszej nocy pelnej wrazen.
Jak Panstwu zapewne juz wiadomo mieszkam w miescie portowym tuz przy morzu, ba! tuz przy porcie. Jest to z jednej strony najstarsza dzielnica Santa Marta (miasta zalozonego w 1525 roku!), przypominajaca z deczka stara odrapana lecz urocza Havane, z drugiej zas strony… no, coz kazdy kij ma dwa konce, a zycie portu jak wyglada – kazdy wie. No moze nie kazdy, ale czytelnicy Bukowskiego i Blais’a Cendrase’a ‘ wiedza bankowo. (a przeciez tylko OCZYTANE jednostki zagladaja na tego inteligentnego bloga, sziure!). Gdyby przypadkiem ktos jednak nie wiedzial to w porcie marynarze bawia sie. A odkad naczelna burdelmama zajrzala na internet, porzucala pileczke Szakirze i przybila nam piatke – wlasnie tutaj przyprowadza swoich podopiecznych. Oczywiscie zaraz tez zjawiaja sie podopieczne. Burdelmama organizuje marineros wszystko to, czego im trzeba. U nas oznacza to browar, wypas oraz internet (twardo NIE WYNAJMUJEMY pokoi na godziny, zdjelismy tez stary napis Residencia gdyz Residencia w Kolumbii znaczy nic innego, jak burdel. Residencia gringosom kojarzy sie inaczej, ale kto ma wiedziec ten wie. Inna ukryta ksywka burdelu to BAR – zabawic i napic sie tu mozna w dyskotece, clubie salsy, tavernie albo w restauracji. Ten kto idzie do baru, moze liczyc na dziewczyne w pakiecie). Ale ale, wracajac do naszej Nie-Rezydencji CASABLANKI…
Wczoraj zawineli do niej marynarze Wania i Misza – Misza byl w stanie, w ktorym wyartykulowanie zdania podrzednie zlozonego w zadnym jezyku (rowniez w rodzimym) nie wchodzilo w rachube, z Miszy wycisnelam ze jest z Odessy. Wania i Misza zazadali zmiany muzyki – zamarzyly sie im amerykanskie ballady, na stanie mielismy tylko Beatlesow. Nastepnie zazadali pizzy a na wiesc ze musza na nia poczekac 20 minut ich twarze przybraly wyraz jakby Ukraincow duszoszczypatielnost dopadla. Ale wnet Misza ocknal sie z alkoholowego stuporu i zaintonowal piesn rewolucyjna. Wania sie nie przylaczyl, smutny byl jakis. Burdelmama w ekspresowym tempie zorganizowala towarzystwo dla panow. Dorodne i hoze dziewoje obsiadly stolik jak muchy zgnila gruszke.
Tymczasem drugi stolik zajmowali rezydenci Casablanki: Richard z kalifornijskiej plazy, David z austriackiego Tyrolu oraz moj kumpel Andrea – Wloch z Piemontu. Andrea zapodal Margarithe (pizze, nie tequile), emerytowany Richard wystawil plastikowy baniak wodki, Wania wszczal awanture ze zada slonych orzeszkow, jeb twaja mac, kurwy usmiechaly sie promiennie, a chlopcy z Liverpoolu zaintonowali: Life is life, na na, na na na!
Dzis przyplywa statek z Chorwacji.