Poza tym ze dramatycznie się z niczym nie wyrabiam, nie zrobiłam miliona ważnych spraw, o kolejnym milionie zapomniałam, a następny milion jeszcze przede mna, poza tym że mam 100 kilo nadbagażu, moje mieszkanie w Santa Marta wolne będzie od 7 września (a nie – jak miało być – od poniedziałku!) a Szakira ponoć radośnie zjada wszystkie buty, a także nogi od stołu (wynajmowanego stołu!!!) poza tym, że końcówka niby miała być lajtowa, a jest jak zawsze roller-coaster (tu biję się w wątłą pierś: ile bym czasu nie miała i tak WSZYSTKO robię na ostatnią chwilę), poza tym, że u sąsiadów do niedawna w domu rozkładał się trup (świni albo człowieka, w sumie nie wiem) i śmierdziało na całe Jelonki, poza tym, że kot wlazł do walizki i tam został, poza tym że na spontanicznej imprezie pożegnalnej Bramkarzo-Kolarz powiedział mi, że jest Frankiem Sinatrą i nie wiem wprawdzie jak śpiewał, ale tańczył od Sinatry lepiej, poza tym, że mam nowego laptoka, którego nie znam i nie rozumiem, poza tym, że nie wyrobię się jutro na masaż, poza tym i paroma innymi sprawami – to jest całkiem fajnie.
Ale też smutno. Nie lubię pożegnań, no nie. Jest cała masa fantastycznych rzeczy na Karaibach, których nie ma w Warszawie. Na przykład 30 stopni w listopadzie.
Ale tam nie ma ludzi, których kocham i którzy żyją TU.
– A jeśli pewnego dnia będę musiał odejść.? – spytał Krzyś, ściskając Misiową łapkę. – Co wtedy? – Nic wielkiego. – zapewnił go Puchatek. – Posiedzę tu sobie i na Ciebie poczekam. Kiedy się kogoś kocha, to ten drugi ktoś nigdy nie znika.