O nie kontrolowaniu lektur w dzieciństwie, białym żaglu i wielkiej fali

19 05 2010

Ciekawe… czy gdybym urodziła się w innych czasach i jako chłopak, zostałabym piratem? A może bohaterem powieśći łotrzykowskiej. Zabijaką lub wykidajłem. Czy snułabym się od portu do portu, zaciągała na statki, a może wyruszyła z konkwistą i na dziobie jakiejś łajby śpiewała arie z Caruso i wołała: Jam jest Aquirre, gniew boży!

Jest taka piosenka: „Jeszcze się tam żagiel bieli, chłopców którzy odpłynęli.(…)

Bo męska rzecz być daleko, a kobieca – wiernie czekać.”

Coś mi tu w tej piosence nie grało… Że kobieca to niby czekać???!! Never! Ja tam zawsze jak bawilismy się w Czterech Pancernych chciałam być Jankiem!

A lektury? To Tomek Sayer miał przygody, to Tomek Wilmowski szalał na Czarnym Lądzie, to chłopaki mieli porozbijane kolana i mieli fajnie! A ja – dziewczynka uwielbiałam bawić się globusem i gdy moje koleżanki szalały na szkolnych dyskotekach i podbierały mamom szminki, ja na bosaka zakradałam się po szczaw rosnący nad znaną Smródką. (Pamiętać to może tylko Gabi!). I jeszcze ten dreszcz emocji, kiedy przeczytałam w „Awanturze o Basię” Kornela Makuszyńskiego, że tacie Basi dzikie ludy zmniejszyły czaszkę. To była pierwsza poważna nierozwiązywalna dla mnie TAJEMNICA. A potem Greyl-Owl Szara Sowa i jego Sejdżio i jej bobry, Jack London i Currwood, kanadyjska tundra, grizzly, szare wilki … Wtedy byłam już trochę starsza i marzyłam, że zostanę żoną trapera, a nie samym traperem ;-)

Tych tajemnic, przezyć z dzieciństwa szukam do dziś. Dlatego wolę jechać sama i narażać się na trudy i niewygody, niż podróżować z rezydentem, all inclusiv i bandą wydurniających się animatorów oraz turystami czyhajacymi tylko na darmowe drinki (uległam dwa razy namowom znajomych i pojechałam do resortu. No cóż, powiem krótko: to nie dla mnie. Nie lubię plastikowych kubeczków.)

Mam tylko jeden problem. Jestem zachłanna. Wjeżdżam do kraju i jeśli podoba mi się on – już wiem, że mam za mało czasu, żeby poznać go, posmakować, zrozumieć. 3 dni w Salcie… za dużo! – myślę sobie, przecież tak ogromna jest ta Argentyna. Ale jak miło gawędzić przy popołudniowej herbacie z gospodynią, jak miło snuć się po brukowanych uliczkach, jak dobrze – odpocząć, wyspać się i chłonąć CYWILIZACJĘ.

Dziś jednak koniec i kropka. Mam już bilet i jadę (23 godziny!, taki to malutki kraik…) na granicę z Brazylią, zobaczyć te słynne wodospady. Kiedy myślę o powrocie, zaczyna mnie nosić. Tak, wiem, jest się z czego cieszyć, lato w Polsce jest urocze. Ale tylko na chwilę. A potem już mi się marzy dla odmiany Zambia i Uganda. Mam zamiar namówić panią Wandę (vide zakładka Spotkania) na wspólny wypad… Ona marzy, żeby tam wrócić, ale jest już leciwą dama i przydałoby się jej towarzystwo w podróży. Chciałaby odwiedzić przyjaciół z misji, a ja chciałabym zobaczyć Jezioro Wiktoria. No i jak to złożyć do kupy…

Ale przecież i ten ląd to dopiero Pierwsze Koty za Płoty. Ja Ampede tylko uszczknęłam, skosztowałam ledwie.

Wracam tu, to już postanowione. Kolejna podróż to będą tylko trzy ale za to jakie (!) kraje. Chile, Argentyna i Brazylia (Ania – Polcię bierz pod pachę i jedziemy na karnawał!). Kiedy? Nie wiem. Na początek wracam do Kolumbii. Kiedy? Też nie wiem. Nie lubię się spieszyć. Wszystko ma swój czas. Ale nie będę biernie czekać. Gdy nadejdzie ta Fala, która ma mnie porwać, będę o tym wiedziała. O tak. Zaczynam już jej wypatrywać;-)





Zasłona Mai

16 05 2010

Urodziłam się bez kilku warstw skóry. Albo zdarły ją ze mnie, szorując, te krzepkie sprawne dlonie (…).

Lata X-Y to z całą pewnością najgorszy okres w moim życiu. Długie cierpienie sprawia, że serce zamienia się w czarną dziur,ę, która wchłania całą energię życiową. Miałam wrażenie, że to się nigdy nie skończy. Czasami zdarzało mi się unosić biernie na falach życia, co wynikało z przeznaczenuia, albo mojego charakteru. Czekam. Jestem w tym bardzo dobra. Taka postawa, jak wszystko inne, ma dobrą i złą stronę.

CZEKASZ NA N0WE WYDARZENIA, BO WIESZ, ŻE PORWĄ CIĘ W SWÓJ NURT. Wydaje ci się, że to nieuniknione. Kiedy nadchodzi zmiana, zaczynasz działać. Ale czekając, można pogrążyć się w letargu i wiele stracić.

(…)

……. pisała o wycinku swojego życia Doris Lessing.

Podróż, nieważne czy trwa 8 miesięcy czy 8 dni, jeśli jest intensywna i bogata w przeżycia, zawsze ustawia mnie do pionu. Nurt wydarzeń, czy też fala życia przychodzi wcześniej czy później. Ja jednak w przeciwieństwie do Lessing jestem zbyt niecierpliwa i jeśli okres oczekiwania jest zbyt długi, męczę się niemiłosiernie.

Kilka lat temu wybrałam się na pustynię, na niespokojną granicę algiersko-marokańską. 5 dni na wielbłądach. Tylko ja, mój Były i Ahmed – zasuszony, ogorzały od słońca i wiatru mały Arab, który po raz pierwszy na Saharę zabrał swojego 9-letniego syna. Szliśmy kilka godzin o świcie i kilka godzin popołudniu. Reszta dnia upływała na leżeniu i dyszeniu. Rzadkie gałęzie tamaryszku dawały mało cienia, po dwóch dniach skończyły się i one, a z nimi- upragniony cień. Przeżylismy burzę piaskową, spaliśmy pod gołym niebem, liczyliśmy gwiazdy, słuchalismy ryków wielbłądów, uczylismy się piec chleb w piasku. I marzyliśmy o wodzie. Nieważne ile wody wypijasz na pustyni. Zawsze chcesz więcej. A więcej – nie ma. Mieliśmy limit na każdy dzień. Ostatniego dnia wody zabrakło. Ahmed nabrał trochę z przydrożnego bajora w którym po kolana brodziły wielbłady. Zagotował. Wypiliśmy. Smakowała… jak woda z bagna. Ogorzali, wysuszeni i wyczerpani niczym Staś i Nel wracaliśmy do wioski. Myślałam, ze to się nigdy nie skończy. Chciałam PIĆ!!!!!! Zimną świeżą wodę.

Po co się tak męczyć-ktoś zapyta.

Dlaczego?

A choćby dla tego dźwięku odpadającego kapsla, kiedy w pierwszym sklepie, już po wkroczeniu do wioski, wykupiliśmy wszystko co mieli- colę, wodę, sprite’a, tonic. I po kolei wlewalismy do brzuchów wszystkie te płyny. Było CUDOWNIE!

Tutaj w Boliwii wciąż chodzę głodna. Zwierzątko tak do końca nie odpuszcza i czasem jeszcze daje mi do wiwatu, poza tym na tej wysokości powinno się stosować lekkostrawną dietę, więc na wszelki wypadek prawie nic nie jem. Jakieś zupy bez smaku, chrupki kukurydziane, krakersy, suchy chleb, czasem trochę sera…

I co?

Tęsknota przywołuje nie obrazy, a smaki. Czasem zaskakujące nawet mnie samą. Suwalski ser z kminkiem i czosnkiem z Wiżajn. Zupa dyniowa mojej produkcji ( z kolendrą, imbirem, fasolą szparagową i mleczkiem kokosowym), tiramisu z baru Bara Boo, śledzie po żydowsku z rodzynkami i orzechami, ostre buraczki, pasztet z chrzanem, lody z dawnej Zielonej Budki, ciemny cheb ze smalcem z tawerny „Pod Kogutem”…

Smaki nieoczywiste wcale i bynajmniej niecodzienne za to wyraziste, pełne treści. Przyprawy, zioła, zapachy… Boliwia nie słynie z rewelacyjnej kuchni, w zasadzie nie używa się tu przypraw (nawet soli!), ziół, o sosach pachnących czy innych smakowych wygibasach nie wspominam. Ale już nawet nie o to chodzi. Ja NIE MOGĘ nic jeść i stąd wyposzczona wyobraźnia podsuwa obrazy totalnej rozpusty. (Ciekawe czy „Uczta Babette” została napisana w okresie wyjątkowego wygłodzenia. Bardzo mi się to prawdopodobne wydaje).

Na pustyni odkryłam smak wody. Teraz wiem co to znaczy być głodnym.

Na co dzień przyjmuję za oczywiste, że mam wodę, pełną lodówkę, cała szafkę przypraw, półki uginające się od książek kucharskich proponujących wymyślne dania… Chyba nie odkryję Ameryki ;-), jeśli napiszę, że wszystko co uznajemy za oczywiste, przestaje być godne naszej uwagi (dlatego tyle związków psuje się bo zawarciu małżeństwa).

Czasem warto wyjechać, żeby się pomęczyć. Czasem asceza otwiera umysł. Spada załona Mai.

Opuściłam Boliwię, od 24 godzin jestem w Argentynie. Jest inaczej. I niżej. Czuję się lepiej. Boliwia mnie zmęczyła i rozczarowała. Totalna, monumentalna przyroda zapierajaca dech w piersiach i maksymalny syf, brud oraz agresywni, pochmurni ludzie. Wpływ niskich temperatur? Kto ich tam wie. Napiszę o tym więcej niebawem…

Od wczoraj jestem w Argentynie. Jest zimno. Jesień tu już dawno zapukała do drzwi. 7 stopni i pada, nasz smętny listopad. Po zabójczej opaleniznie ślad zaginął. Ale co tam. Bylebym wreszcie mogła spróbować tutejszej parilli i wina z Mendozy, a wszystko będzie dobrze! Jutro obieram kierunek- Puerto de Iquazu.

Pauza metafizyczna i asceza musi się skończyć. Czas na to by znów porwał mnie wir życia i niespodziewanych zdarzeń! Ojala!