Nos Eskimosa i co z niego wyniknie

29 01 2011

Zapomniałam już jak miło być kobietą w Kolumbii. Nie mówię o żarze powitania, ani o rzucaniu się w ramiona, okrzykach z drugiego końca ulicy i siarczystych całusach od śmieciarzy, sprzedawców piwa na plaży, dostawców ryb i coca-coli, hotelarzy, zaprzyjaźnionych z Szakirą murzynków ani nawet od Mauricia, Josego, Endera, Marrona czy innych jakby nie bylo znajomych panów.
Po prostu w Kolumbii miło być.
Być kobietą-szczególnie.

Idzie sobie taka ja – nie to żeby jakaś zaraz odsztafirowana, ot, normalnie, trochę może przykrótka kiecka, gumowy klapek japonek na nodze majta, żaden tam, panie Louboutin czy inny Jimmy Choo, no może jedynie nowy nabytek-zawadiacko zsunięte sombrero (prezent od Endera) szyku zadaje, a poza tym – normalna Iwonkapibara z siatami wraca z Exito. A panowie miło wołają: Buenas tardes, Linda. Como estas Hermosa. Hola Preciosa. Que tal, Corazon? Hello Princessa.
Nic to wspólnego nie ma z typowym włoskim mlaskaniem, cmokaniem i innymi obleśnymi fiufianiami na panienkę.
Ot, panowie, uroczo pozdrawiają na ulicy w celach – no, pozdrowieniowych głównie, jak sądzę. Bo i panowie w wieku różnym – od chłopaczków lat 13, po panów w tzw. kwiecie wieku – no dajmy na to – pod siedemdziesiątkę. Kapeluszy uchylają, uśmiechy ślą zębne lub i też bezzębne, a ja sobie idę, pogwizduję siatą macham radośnie i uśmiecham się do nich choć nie wiem, czy widzą, bo sombrero wielkie i nos mi spod niego tylko wystaje. No normalnie tutaj to ja jestem istna Malena ;-)

Mamy z Shakirą taką naszą ulubioną zatoczkę w porcie gdzie biegamy za badylami i nurzamy się w topieli, spokojne miejsce tuż przed plażą upodobał sobie też od dawna siwiutki jak gołąbek sprzedawca piwa i coca – coli (z przenośnej styropianowej lodówki), o uśmiechu Piotra Skrzyneckiego. Wczoraj o mało się nie spłakał chłopina z radości, jak nas z Szakirą zobaczył po miesiącu. „No gdzieś ty się podziewała?’ – skarcił mnie jak Mama, gdy wracałam spóźniona na obiad z trzepaka.
No tak, miesiąc w Polsce, a wydaje mi się jakbym stąd się nie ruszała. Choć…

Zamieszali tu beze mnie na maksa, ale buda stoi jak stała i trzeba to ogarnąć. Dziś zakupiłam langustynki. Takie co to jeszcze ruszają wąsami. Wielkie gady, te, to znaczy… pancerniaki, czy jak im tam, skorupiaki. Stargowałam z 17 na 14 tysięcy peso u pana rybaka, co wział i mi je przytargał na plecach sam do kuchni. Dobry deal. Tylko trzeba by je jakoś zgładzić chyba. No nic, to męska sprawa. Ender nadciągnie niebawem, niech sobie pożyją w zlewie jeszcze. Z panem rybakiem na langusty umówiłam się na jeden nocno-poranny rejs. Porobimy foty i pokaże mi jak złowić langustę, tak na wszelki wypadek lepiej wiedzieć, co nie?
A będąc sędziwą opowiem wnukom jak to dzielna babcia polowała za młodu (no co!trochę podkręcę rzeczywistość) z dzidą na wielkie langusty na otwartych wodach karaibskich mórz… Ech.

Poza tym szukam pracownika, i nie idzie to dobrze. Znaleźć takiego co nie okradnie, co chce pracować i jeszcze wie gdzie wsypać parmezan, jak odróżnić oregano od bazyli, a jak przyrządzić beszamel, prosto nie jest. To chyba oczywiste.
Pracujemy więc we dwójkę, bo Nastolatka nam wymówiła. Znudziło jej się po miesiącu. Robimy kolejne podejście a ja wypatruję kolumbijskiej Gesslerowej czy innej tam Nigeli, bo skupiam się już… na kolejnym – jak to się ładnie nazywa – projekcie.

JUNGLE TOUR. Czyli tropienie jaguarów, łapanie małpy za ogon i przekrzykiwanie papug w dżungli. Jak,gdzie , dlaczego, czy na pewno? O tym już niebawem.
Pojutrze  nadciąga Mister M., który flirtował ze Scarlett Johanson (serio!!!), a ze mną raczył dolecieć do Puerto NAVAL, CZY TEŻ RACZEJ NAWAL, z nami leciały bawarskie złe azafaty, głodziły nas niczym Fidel ludzi na Kubie, postanowiliśmy więc ukarać je srodze i wypić im całe wino. Było – ogólnie rzecz biorąc – zabawnie, a podróż w wytrawnym towrzystwie MM minęła jak z bicza trzasnął. Z Misterem M pomykamy już we wtorek w moje ulubione Sierra Nevada i dlatego cieszę się i macham już ogonem na samą myśl. Szakira też macha, bo jasna sprawa- stara wyga idzie z nami.

Tym razem zadanie mamy ciężkie. Przekonać Mamo, żeby dał pozwolenie na otwarcie naszego biura. Mamo to u Indian najwyższa władza. Prezydent. Gubernator. No po prostu Wódz. Mamy działać na jego ziemi. A on nie bardzo lubi jak mu się obcy kręcą po selvie. Działają już 4 agencje podróży. On uważa, że starczy. Idziemy więc „po zgodę”. Jak jej nię będzie – to dupa blada z JUNGLE TOUR.
Można będzie wtedy chyba tylko powiedzieć: „Ależ Wodzu! Co Wódz?”.
:-)
Tylko czy on czytał „Na co dybie w wielorybie czubek nosa Eskimosa”? Ha.
Takie oto mam pytanie na dziś.





Animals Planet

4 01 2011

Brakuje mi moich zwierzaków.

O Sławnej Kurze (dobra wiadomość dla Animalsów: wciąż żyje i znosi jaja jak berety!) mulicy i innych papagayos nie mówię tu. Szakira moja za to śni mi się co drugi dzień.

Nie mam wieści z Kolumbii. Mój wspólnik, że się tak szumnie wyrażę, nie daje znaku życia. Może spalili juz budę, rum wypili, rybie osci koty wyniosły?

Ender, gdy wyjeżdżałam bił się w pierś, aż dudniło po całej Santa Marta i zaklinał, że 30 dni to małe miki i on da radę wszystko ogarnąć. Owszem, można mu ufać, zarządza bajzlem dużo lepiej niż ja, pracuje więcej, śpi mniej, ryby smaży smaczniej i szybciej, ogólnie można na nim polegać.

Ha. Jak na oswojonym wilku, który nagle poczuje zew krwi.

Olivier kiedyś zapytał mnie:

– Jak Ender znosi nową pracę, w restauracji?

– Twierdzi, że super. Lubi serfować po necie, gapić się na mecze, gotować lubi… czuje się chyba OK. Mówi, że jest zadowolony.

– Ale tylko dlatego, że wie, że zaraz wróci w góry, prawda? – puścił oko Olivier. – Chyba bez tego nie mógłby żyć. – założył marinista.

Teraz wiem o czym mówił. Ja w Polsce, a Człowiek Lasu … no gdzieżby? W lesie. Od 10 dni. Najpierw jedna wyprawa, ale jak sie chłopak ze smyczy urwał, to zaraz następnego dnia pogalopował na kolejną. Dostałam tylko maila w tak zwanym międzyczasie: „Nic się nie martw, wszystko ZORGANIZOWAŁEM, Chaki idzie ze mną”. Haiku, jak nic! Krotko zwięźle, stylowo.

Ale jak to? To kto tam? Jak tam? Kto podaje? Kto smaży i tnie na plasterki? Piwo zdaje? A Chaki? W lesie? Sama? Ja – jak szłyśmy do Ciudad Perdida – biegałam za pieseczkiem w te i we wte. W hamaku się razem spało, ratowało przed rzecznymi wirami i podstępnymi wężami. A ten tam? Psi macho! Mam się nie martwić???? No niedoczekanie. Otóż dla odmiany – martwię się, wypuściłam milion bluzgów, że interes, trzeba pilnować, knajpa się sama nie poprowadzi, a nasze (hehe!) Dobre Imię jak ktos zszarga i da rozgotowane makaroni jak to u Kolumbasow w zwyczaju? TO WTEDY CO???? A pies? czy przezyje ten eksperyment?!

Bluzgałam radośnie ale bezskutecznie. Ender już spał. A dziś rano o 6 razem z moim psem znów poszli sobie do selvy, do Zaginionego Miasta.

I tego im zazdroszczę, jak cholera.





Mieć jak ja

23 11 2010

-Nie, ja bym jednak tak nie chciał. Nawet wczoraj jak wyszliśmy od ciebie, to zapytałem Piotrka: Ty, chciałbyś tak? – powiedział i napił się coca coli. Bolał go brzuch, a coca cola jest przecież dobra na brzuch.
Nalałam sobie odrobinę Casilero del Diablo i uśmiechnęłam się. Do siebie.
– Nie no, jasne. Jak nie chcesz, to nie musisz.
– Wiesz, bo to jest tak, że czasem patrzysz na czyjeś życie i myślisz: O jakbym ja też tak chciał! Ale tak jak ty to bym nie chciał. – tłumaczy z zapałem.
No dobrze, to już wiemy.
Nazwijmy go… Patryk. Patryk by nie chciał tak jak ja.
Polacy. Patryk i dajmy na to – Piotrek. Mieszkają w pobliskim hotelu i trafili do mnie… za sprawą fluidów polsko-polskich,.
Nie poszli do Ciudad Perdida bo nie ma sensu iść 6 dni i się męczyć, żeby oglądać jakieś zabytki. Nie poszli też bo jest brudno i mokro. Poza tym Piotrek nienawidzi insektów. Plaże w Parku Tayrona im się nie podobały. Brudne są. Ogólnie to już wyjeżdżają, bo ileż można siedzieć w Santa Marta?????
Otóż – można długo. Insekty wkurzają – fakt, ale do selvy pójść warto. Do ruin Zaginionego Miasta tym bardziej. Pomęczyć się – vale la pena. Plaże są brudne bo był tu huragan i wyrzucił morskie śmieci. A poza tym?
Patrykowi podobają się ludzie. Piotrek ma kolumbijską narzeczoną, ale nie jesteśmy pewni, czy nie poderwał puty. Poznali się na dziesiątej (ulicy) a to wszak ulica kurew. Młodych, ładnych, nieoczywistych i żądnych obcokrajowców. Miejmy nadzieje , że Piotrek trafił dobrze. Akurat przypadkiem na zwyczajną dziewczynę.
Patryk i ja, jak się okazało, mamy wspólną znajomą na wysokim stanowisku. Moja była naczelna z niemieckiej korporacji. Patryk i Piotrek wracają do Polski. I nie chcieliby – o nie! – mieć tak jak ja. Ich prawo.
…..
A ja?
Dziesiąty dzień. Zupy warzę, kawę parzę. Rano serwuje śniadanka kontynentalne, tosty i sałatkę owocową oraz soki z ananasa, papai i pomarańczy. Od 8 działa Ender, ja dobijam godzinę później. Tak wcześnie mało kto je. Ale już od 9 do 11 pojawiają się turyści. Kiedy ze stołu znika ostatnie musli z jogurtem i herbata z owoców leśnych,  nastawiam zupę i fasolę i serfuję po necie. Ale już koło południa zaczyna się Czas Zombie. Nadciągają ci, co się zabawili i teraz mają kaca. Zupa dla nich? Jeszcze nie gotowa. Więc? Jajecznica i mocna herbata. Dla niektórych – klinem- piwo. Pozostali grzecznie czekają na jarzynową. A ja w pełnej gotowości – schodzą pierwsze menu del dia- dla stałych klientów, gości hotelowych- paciorkowców (tych co po plaży chodzą i paciorki sprzedają), dla Dawida, co robi tatuaże, dla Gabriela z Peru i dla Jairo – właściciela hotelu. Czasem przyjdzie kumpel Endera, ktoś z rodziny albo marynarze z portu. Na piwo – jeśli jest w mieście – wpada szaman. Do drugiej – gorrąco!
A potem to prosze mi tu skroić gar cebuli i ziemniaki obrać na zaś, tudzież czosnek utrzeć – dyrektywy dla chłopaków wydaję, sama zaś… radośnie, w podskokach oddalam się na plażę. Godzina albo i dłużej. Ganiam za badylami, kąpię się z Szakirą i jest wesoło. Czasem przysiadam na brzegu, zagapiona w przestwór oceanu. Nie myślę o niczym. Mam znakomitą pustkę w głowie. Tak mam, jak widzę wielką przestrzeń. Lubię to.
Wracam na sjestę. Ender zostaje w barze i ogląda mecze. Wydaje browary i papierosy. Czasem wpada do mnie jak po ogień i woła – mamy czterech turystów! Nie mam pojęcia jak zrobić tę twoją sałatkę hawajską!
No to idę. Przychodzą kolejni, od 19 do 22 – szczyt. Cztery palniki, cztery ręce i – dajmy na to siedem albo osiem obiadów różnych do zrobienia. Masakra! O 22 się uspokaja. Puszczam muzę. Prodigy albo Gotan Project.
Albo Anne Jantar. Piwo się leje, czasem rum… Jak ktoś ładnie poprosi to mu tosta podam.
Iwooooon!~- wrzeszczy Bask ze swojego pokoju.- Nie zrobiłabyś mi sałatki z owoców? No pewnie że bym zrobiła. Dopisuje sałatkę na krechę. Lobo czyli Wilk z Medellin zagląda: A lody może masz? A mam. A dasz? Dam.
Jacyś nowi turyści nieśmiało zaglądają. Chinka zamawia sałatkę polską z marchewką z zupy i jajem…Przysiadam się do ludzi. Rozmawiamy.
Australijczyk, który walczy na otwartym morzu z poławiaczami wielorybów uczy mnie mandaryńskiego (mieszkał w Chinach, jest ekonomistą).
Dwie Pippie Langstrumpf opowiadają kawały.
Starsza pani z Argentyny zaprasza do siebie na pampę.
Chłopak z Bogoty opowiada że i w Kolumbii ciężko być dziennikarzem. Włąśnie się uczy jak być pismakiem. Biedaczek.
Niemiec-prawnik żali się ża ma za mało czasu na urlop.
Paciorkowce ściągają z plaży. – Coś wegetariańskiego mi zrób. Robię. Grają na gitarze. Me gusta tocar guitarra me gusta canatar al sol… itd. Organki. Flet. Bębenek. Przychodzą kolejni. Fiesta trwa do 3.
..
Ale bywa i tak, że oglądam film razem ze starym Baskiem i Enderem oraz kilkoma osobami, co spokojnie sączą piwo i zamykam o 23. Codziennie zapadam w zdrowy głuchy dobry sen.
I w zasadzie to nie mam czasu zastanawiać się aktualnie nad tym, czy ja bym chciała mieć tak jak ja.
Gdyby nie Patryk i Piotrek, nie zadałabym sobie tego pytania.
Ale dzięki nim przynajmniej wiem, jaka jest na nie odpowiedź.
Pozwólcie, że nie wyjawię Wam jak ona brzmi :-)
A Patryk i Piotrek? Wrócą do Polski i będą mieć tak, jak mają. Mam szczerą nadzieję, że tak właśnie chcą. „Ani nam się witać ani żegnać. żyjemy na dwóch archipelagach, a te słowa, ta woda… cóż znaczą książe, cóż znaczą?
(Z. Herbert „Tren Fortrynbrasa”).





Patrząc na bałwany

10 11 2010

Morze jest złe. Zniszczyło nabrzeże, weszło do miasta. Ludzie ustawiają się od 5 nad ranem i czekają na przypływ. Silne fale wyrzucają gigantyczne kłody, wielkie kamienie, orzechy kokosowe, ale także pieniążki, uszczerbione krzyżyki, buty i masę innych zdawałoby się nikomu niepotrzebnych śmieci. Stoją, łowią, czekają. Na skarb?
Inni przychodzą po prostu popatrzyć na wściekłe zwierze, które wali falami w betonowe pozostałości czegoś, co chyba miało chronić miasto przed wodą. Ale już nie chroni.

Przeszedł huragan. Mówią, że to tylko cola – ogon huraganu, który zahaczył o Santa Marta. Wiatr ustał przedwczoraj, ale rozjuszone morze wciąż ryczy.

Chodzimy z Szakirą gonić za patykami na plażę. A raczej na coś co do niedawna było plażą.
Patrzymy na bałwany. Wy tam, w Polsce pewnie też będziecie niebawem na nie patrzeć.

Jutro odpalam szampana i otwieram restaurację. Jak już pisałam, nie wiem, jak to się stało, ale się stało.
Mam śliczne Menu w kolorach tęczy (Krzychu, niniejszym oświadczam: Kocham Cie!!!), sześć nowych błyszczących garnków i cztery palniki. Lecą do mnie z Polski peruwiańskie wzorzyste obrusy i przyprawa do ziemniaków, kadzidełka cynamonowe powtykałam gdzie trzeba, od Dilsy pożyczyłam opiekacz do tostów i szklanki do drinków. Pozostało kupić maszynę do soków. Jutro stolarz przywozi stoły. Banda Francuzów, która dobiła wczoraj do hotelu szukała TEJ POLKI, CO OTWIERA RESTAURACJE. Ktoś nakablował!

Francuzi pojechali do Cartageny, ale obiecali wrócić na weekend, na smażony camembert. No, już ja im policzę za francuski serek.

A poza tym nuda. Wklejam się na dobre w ten kolumbijski obrazek. Prawdopodobnie tak właśnie miało być.





Ma rację, kto ma restaurację!

21 10 2010

Czyli ja.

Nie pytajcie jak to zrobiłam, kiedy, gdzie, po co i dlaczego. Otwieram restaurana! Tak wyszło. W kultowym hotelu Miramar. Gdzie dzieje się akcja kilku książek. Trala la.

Ale póki co, to jutro przyjeżdża do mnie Indiana Jones z Medellin a właściwie to z Peru, a najwłaściwiej to z Polski. I ruszamy bum ta ra ra do Ciudad Perdida. Z psiakiem i plecakiem. A po powrocie będę smażyć ryby i inaugurowć się.

Ruszamy w Święto Zmarłych! I jak tu nie wierzyć w Totemiczne Skorpiony? :-) Howgh! I tu prośba Kochani, zbieram DOBRE POMYSŁY na menu. Musi być tanio, smacznie i do zrobienia na Karaibach (wieć ogórkowa i sos chrzanowy póki nie wysieję – odpada).

Czekam na pomysły!