Zapomniałam już jak miło być kobietą w Kolumbii. Nie mówię o żarze powitania, ani o rzucaniu się w ramiona, okrzykach z drugiego końca ulicy i siarczystych całusach od śmieciarzy, sprzedawców piwa na plaży, dostawców ryb i coca-coli, hotelarzy, zaprzyjaźnionych z Szakirą murzynków ani nawet od Mauricia, Josego, Endera, Marrona czy innych jakby nie bylo znajomych panów.
Po prostu w Kolumbii miło być.
Być kobietą-szczególnie.
Idzie sobie taka ja – nie to żeby jakaś zaraz odsztafirowana, ot, normalnie, trochę może przykrótka kiecka, gumowy klapek japonek na nodze majta, żaden tam, panie Louboutin czy inny Jimmy Choo, no może jedynie nowy nabytek-zawadiacko zsunięte sombrero (prezent od Endera) szyku zadaje, a poza tym – normalna Iwonkapibara z siatami wraca z Exito. A panowie miło wołają: Buenas tardes, Linda. Como estas Hermosa. Hola Preciosa. Que tal, Corazon? Hello Princessa.
Nic to wspólnego nie ma z typowym włoskim mlaskaniem, cmokaniem i innymi obleśnymi fiufianiami na panienkę.
Ot, panowie, uroczo pozdrawiają na ulicy w celach – no, pozdrowieniowych głównie, jak sądzę. Bo i panowie w wieku różnym – od chłopaczków lat 13, po panów w tzw. kwiecie wieku – no dajmy na to – pod siedemdziesiątkę. Kapeluszy uchylają, uśmiechy ślą zębne lub i też bezzębne, a ja sobie idę, pogwizduję siatą macham radośnie i uśmiecham się do nich choć nie wiem, czy widzą, bo sombrero wielkie i nos mi spod niego tylko wystaje. No normalnie tutaj to ja jestem istna Malena ;-)
Mamy z Shakirą taką naszą ulubioną zatoczkę w porcie gdzie biegamy za badylami i nurzamy się w topieli, spokojne miejsce tuż przed plażą upodobał sobie też od dawna siwiutki jak gołąbek sprzedawca piwa i coca – coli (z przenośnej styropianowej lodówki), o uśmiechu Piotra Skrzyneckiego. Wczoraj o mało się nie spłakał chłopina z radości, jak nas z Szakirą zobaczył po miesiącu. „No gdzieś ty się podziewała?’ – skarcił mnie jak Mama, gdy wracałam spóźniona na obiad z trzepaka.
No tak, miesiąc w Polsce, a wydaje mi się jakbym stąd się nie ruszała. Choć…
Zamieszali tu beze mnie na maksa, ale buda stoi jak stała i trzeba to ogarnąć. Dziś zakupiłam langustynki. Takie co to jeszcze ruszają wąsami. Wielkie gady, te, to znaczy… pancerniaki, czy jak im tam, skorupiaki. Stargowałam z 17 na 14 tysięcy peso u pana rybaka, co wział i mi je przytargał na plecach sam do kuchni. Dobry deal. Tylko trzeba by je jakoś zgładzić chyba. No nic, to męska sprawa. Ender nadciągnie niebawem, niech sobie pożyją w zlewie jeszcze. Z panem rybakiem na langusty umówiłam się na jeden nocno-poranny rejs. Porobimy foty i pokaże mi jak złowić langustę, tak na wszelki wypadek lepiej wiedzieć, co nie?
A będąc sędziwą opowiem wnukom jak to dzielna babcia polowała za młodu (no co!trochę podkręcę rzeczywistość) z dzidą na wielkie langusty na otwartych wodach karaibskich mórz… Ech.
Poza tym szukam pracownika, i nie idzie to dobrze. Znaleźć takiego co nie okradnie, co chce pracować i jeszcze wie gdzie wsypać parmezan, jak odróżnić oregano od bazyli, a jak przyrządzić beszamel, prosto nie jest. To chyba oczywiste.
Pracujemy więc we dwójkę, bo Nastolatka nam wymówiła. Znudziło jej się po miesiącu. Robimy kolejne podejście a ja wypatruję kolumbijskiej Gesslerowej czy innej tam Nigeli, bo skupiam się już… na kolejnym – jak to się ładnie nazywa – projekcie.
JUNGLE TOUR. Czyli tropienie jaguarów, łapanie małpy za ogon i przekrzykiwanie papug w dżungli. Jak,gdzie , dlaczego, czy na pewno? O tym już niebawem.
Pojutrze nadciąga Mister M., który flirtował ze Scarlett Johanson (serio!!!), a ze mną raczył dolecieć do Puerto NAVAL, CZY TEŻ RACZEJ NAWAL, z nami leciały bawarskie złe azafaty, głodziły nas niczym Fidel ludzi na Kubie, postanowiliśmy więc ukarać je srodze i wypić im całe wino. Było – ogólnie rzecz biorąc – zabawnie, a podróż w wytrawnym towrzystwie MM minęła jak z bicza trzasnął. Z Misterem M pomykamy już we wtorek w moje ulubione Sierra Nevada i dlatego cieszę się i macham już ogonem na samą myśl. Szakira też macha, bo jasna sprawa- stara wyga idzie z nami.
Tym razem zadanie mamy ciężkie. Przekonać Mamo, żeby dał pozwolenie na otwarcie naszego biura. Mamo to u Indian najwyższa władza. Prezydent. Gubernator. No po prostu Wódz. Mamy działać na jego ziemi. A on nie bardzo lubi jak mu się obcy kręcą po selvie. Działają już 4 agencje podróży. On uważa, że starczy. Idziemy więc „po zgodę”. Jak jej nię będzie – to dupa blada z JUNGLE TOUR.
Można będzie wtedy chyba tylko powiedzieć: „Ależ Wodzu! Co Wódz?”.
:-)
Tylko czy on czytał „Na co dybie w wielorybie czubek nosa Eskimosa”? Ha.
Takie oto mam pytanie na dziś.