Trawa po drugiej stronie rzeki jest zawsze bardziej zielona, a jezioro Titicaca po stronie Boliwii jest oczywiście bardziej błękitne. W każdym razie takie wydaje się w pełnym sloncu. Znowu jestem na tysiącach mnpm gdzie powietrze jest cudownie świeże i czyste a kolorki jak podrasowane w photoshopie.
Odpoczywam po arekipenskim szalenstwie i zarwanych nocach w klubie zoom.
Copacabana – małe, senne miasteczko z masą turystów (stąd wypływa się na święte wyspy: Słońca i Księżyca). Kilka uliczek obstawionych straganami i knajpkami, wszędzie reggae, masa frików, klimat podobny do tego z Tagangi. Albo z Krupówek, tylko w mini skali.
Przerzut przez granicę peruwiańsko-boliijską to jakieś żarty. Minuta dziesięć, do tego na wyposażeniu miły pan Kaowiec pomagający znaleźć policję migracyjną, polecający hotele, podający kursy wymiany walut, itd. A naczytałam się, że łapówki na każdym kroku, wyłudzanie, haracze, itp. Oprócz próby wyłudzenia 20 dolarów przy wyjeździe z Wenezueli (przekraczałam ją z Francuzem Jeremim i absolutnie odmówiliśmy uiszczania jakichkolwiek opłat, no chyba że kartą kredytową i koniecznie prosimy o kwit z nazwiskiem pana, który kasę pobiera:-)
I co? Okazało się, że już nie trzeba płacić…
Oprócz zdegenerowanej pod rządami Chaveza Wenezueli nigdzie indziej nie zdarzyło mi się, aby ktoś próbował wyiskać mnie z kasy na przejściu granicznym. Oczywiście nie wszystko stracone, dwie granice jeszcze przede mną.
Tymczasem z La Paz obieram kierunek na Rurrenbaque, w skrócie na Rurę. A stamtąd już jak by się to wyraził Joseph Conrad… w górę rzeki, do serca dżungli. Odrobine tylko niepokoi mnie fakt, że to rejony malaryczne, a brać teraz proszki to bezsens zupełny. Pomijam ich cenę, ale żeby lek zadziałał, trzeba zażywać chemię miesiąc bodajże przed planowaną wyprawą i dwa tygodnie po niej. A ja ją planuje za trzy dni. No nic, na wypadek choroby, mam jakieś killery od Wandy, z misji afrykańskiej, których ona używała w Zambii. Szkoda ze źli ludzie skradli hamak z moskitierą, teraz byłby jak znalazł.
…..
Tak sobie pisałam, mając nadzieje płonne, że internet w Boliwii to normalna sprawa i można bezkarnie wpisy wrzucać zgodnie z terminarzem i w ogóle na luzie. Ha. Otóż owszem, internet to nawet i jest. Tyle, że nie działa. Nie wiem czy to Pachamama zagniewana Konkurencją i uwagą gringos skierowną w zła stronę wysyła złe fluidy, czy co, grunt, że dorwać się do sieci graniczy z cudem. Bo fakt, że jesteśmy wysoko chyba nie ma znaczenia? 4 000 mnpm, czy tak już będzie do końca? Nie to, żebym nie lubiła być bliżej gwiazd, ale te temperatury! Zakupiłam rękawiczki (boskie, włochate, z alpaki) i czekam na słońce. Jestem w La Paz.
Dostać się tutaj nie było łatwo.
Jak każde dziecko wie i jak Pascal poucza: „W Boliwii silnie zakorzeniona jest tradycja protestów społecznych. W zasadzie co tydzień gdzieś ktoś przeciw czemuś protestuje.”.
Tak! Bingo! I to był właśnie TEN DZIEŃ!
Po sennej, słonecznej i ciepłej Copacabanie snułam się do drugiej po południu, kiedy to – jak wyliczyłam- przyszedł czas, żeby wsiąść do autobusu do La Paz i zjawić się w stolicy przed zmrokiem. Bojaźliwia nadmiernie nie jestem, ale La Paz to drugie pod względem niebezpieczeństwa miasto (po Caracas), poza tym to tu zamordowano kilku turystów i to tu szaleją taksówkarze-porywacze. Po zmroku tam się plątać nie zamierzam – rzekłam sobie i wsiadłam do autobusu.
I początkowo nawet wszystko szło zgodnie z planem. Jeśli pominąć fakt, że po pół godzinie autobus staje, wszyscy wysiadają, zaś autobus (z moim plecakiem w środku!) wtacza się na tratwę i odpływa w siną dal. A my nie. My biegniemy do przystani i ładujemy się na jakieś przedpotopowe łajby, które kiwają tak, że nagle przypominaja mi się wszystkie nowenny i akty strzeliste… a potem tak podróżni jak i autobus szczęśliwie odnajdują się nawzajem i podróż mija dalej bez zakłóceń.
Aż do chwili… gdy z drogi zjeżdżamy… nie, staczamy się raczej wprost na błotnistą pampę. I tak na przełaj po pampasach „pruje” nasz wóz podskakując, zakopując się w błocie, w całkowitej ciemności, gubiąc azymut i kręcąc w kółko… Rozpętuje się ulewa a ja powoli już zaczynam wypatrywać pum i ocelotów- jesteśmy w takiej głuszy.
Co się stało? Normalka. Droga zablokowana. Protestują przeciwko wysypisku smieci… Więc zamiast trzech godzin, wyjdzie sześć. Zmrok zapada sobie powoli i bez wniku, a ja nerwowo skręcam kulki z papieru toaletowego.
W La Paz? Po ciemku? I w dodatku wysadzi nas gdzieś… pod La Paz? Po ciemku? Nie! Zaszyję się po siedzeniem i przeczekam do jutra!
Wysadził w haszczach. Po ciemku. Zaszyć się nie dało. Taksówki ani widu ani słychu. A nawet jakby była, to by tylko zęby wyszczerzyła. Przecież Los Wiajeros właśnie tutaj zakończyli swoją podróż, po tym jak ich pseudotaksiarz wywiózł hen i ograbił. No i stoję, sierota i się trzęsę aż tu nagle… spada mi na ramię wielka i ciężka łapa. – Turista? – słyszę i mdleję… szczęśliwie w ramiona policjanta, który się ulitował nad tą kupą nieszczęścia jaką niewątpliwie wtedy byłam.
Ach, jak fajnie w tym La Paz, o proszę! Taksówka się znalazła i pan policjant spisał tablicę rejestracyjną, zrobił pamiątkowe zdjęcie taksiarzowi, no po prostu bezpiecznie jak w Zurychu!
Ale do Rurrenbaque nie pojadę. Coś omija mnie w tej podróży dżungla amazońska, czy raczej też ja ją wbrew sobie omijam… Tym razem naprawdę to nie moja wina.
Plantatorzy kawy domagają się 12 % dopłat z rządu zamiast mizernych 5. I od kilku tygodni blokują drogę (kawy na szczęście na nią nie wysypują). Silnie zakorzeniona tradycja protestów społecznych… O tak! Posiedzę w tym La Paz…