Nie jestem Białą Masajką!

11 11 2009

Przed wyjazdem przeczytałam książkę Doroty Katende pt. Dom na Zanzibarze. Kiedyś, dawno temu „Białą masajkę”… Kobiety podróżują do swoich wymarzonych miejsc, a potem łapią się na gładkie słówka miejscowych, których potem utrzymują przez całe życie. Ich, ich rodziny, sąsiadów… Zastanawiałam się, kiedy mnie to spotka. Kiedy dostrzegę ‚drugie dno” gościnności Indian Guajiro. Na razie dałam Josemu kilka dolarów na paliwo – ostatecznie wozi mnie w tę i z powrotem codziennie. Kupiłam w prezencie butelkę rumu Ojcu Josego, a Mamie pięciolitrowy baniak soku pomarańczowego. (nota bene był droższy niż rum). I tyle. Czekałam czy stały scenariusz „miejscowi wykorzystują naiwną gringo” się sprawdzi i tym razem.

Kiedy zaprzyjaźniłam się z marokańskimi tuaregami non stop potrzebowali na coś pieniędzy. Korzystali z mojej komórki (dzwoniąc do siebie przez Polskę!), naciągali na napoje…

Indianie są inni. Dumni, spokojni, trochę… nieobecni.

Ojciec Josego stary Guajiro podchodzi do mnie, codziennie pozdrawia i zapewnia, że mogę zostać „na zawsze”. Mama czasem poda łyżkę, żebym zamieszała zupę. Siostry i bracia żyją swoim życiem, pozdrawiają, a potem pija piwo i oglądają telenowele lub sensacje z Brucem Willisem. Jose rano, gdy widzi, że myję się na pomoście, przychodzi z kubkiem kawy. (naoglądał się reklam Nescafe???).Wczoraj rozmawialiśmy o tym dlaczego żadne z nas nie ma rodziny. No cóż, opowiedziałam mu jak na spowiedzi, jak było. Ale ja to ja. Tutaj facet w jego wieku bez familii to ewenement na dużą skalę. Zwłaszcza, że jego 18-nastoletnie siostry i dwudziestoletni bracia niańczą już dzieci. Jose nie ma pieniędzy, żeby wybudować palafito. Nie chce, jak jego bracia mieszkać z rodzicami. Zresztą, jak twierdzi-tak wyszło. To akurat rozumiem, mi też „tak wyszło”. Jose ma jednak inny problem. Nie ma pieniędzy, żeby wybudować palafito dla rodziny, a z rodzicami mieszkać nie chce.

Opowiedział mi jak przebiegają tu zaręczyny. O wszystkim decyduja rodzice. Jeśli ojcu nie spodoba się kandydat (czy też kandydatka) do małżeństwa, nic z tego nie będzie. W niektórych domach wciąż rodzice „ustawiają’ małżeństwa kiedy dzieci są jeszcze małe…

* I co? Oni są potem szczęśliwi? – pytam.

* Tak. Jasne. Są szczęśliwi.

Jose kilka razy mówił mi, że bardzo podobam się jego ojcu.

Być może moim Guajiro wcale nie chodzi o pieniądze tylko o to, żeby wreszcie syn znalazł sobie żonę…

Jose zresztą jak się finalnie okazało też o tym myśli. – Kiedy wrócisz nad Orinoko będzie na ciebie czekało palafito. Malutkie tam. – pokazuje na jakieś szuwary. – Ale co ja tu będę robić w tych pałkach wodnych? – To co wszyscy. Tu jest pięknie i spokojnie. Zobacz… No tak… Jose ma malutkie mieszkanie w Tucupicie- wynajmuje je do spółki z siostrą. Mieszka tam tylko wtedy kiedy musi, kiedy prowadzi wycieczki. Pozostały czas spędza z rodziną, w domu na palach. – Mogłabyś tu przecież zostać para siempre. – mówi Jose. A więc to dlatego uczył mnie wczoraj zawiadywać motorówką! Muszę to potrafić, jeśli mam zamieszkać na rzece!

Teraz wiem skąd te białe masajki, domy na zanzibarze, domy na Orinoko… Ciężko mi uwierzyć teraz, kiedy nad uchem huczy mi generator, przede mną faluje Orinoko, a przy mnie leży mój pies – Shakira, że niespelna dwa tygodnie temu patrzyłam przez okno na ponure jesienne warszawskie Nowolipki…





W drodze…

10 11 2009

Jestem i żyję. Niebawem większa relacja, jak tylko zainstaluje się w Andach. Orinoko… było ciężko opuścic. A dlaczego, o tym niebawem. Dość powiedzieć, że zamieszkałam u Indian. Dostałam od nich szczeniaka, silnik do motorówki i propozycję, że wybudują mi w tydzień mój własny domek na palach. Drzewo jest za darmo, z selvy, transport rodzinnymi motorówkami też free, robocizna jakieś tysiąc pięćset zeta… Kuszące? Oj bardzo! Na tyle, że nie wiem, czy nie wrócę do mojej rodzinki Indian Guajiro…Tymczasem tylko daje znak życia w oczekiwaniu na kolejny autobus (jestem po 18 godzinnej trasie z Tucupity do Valncii, stąd zaraz nocą ruszam do Meridy).





Nocznyj Dazor

3 11 2009

4 rano. Środek nocy jak na tutejsze standardy. Zapyziały dworzec w Ciudad Bolivar. Tylko kolorowe hamaki i w nich śpiący podróżni… Prosto z błogiego snu o Syberii trafiłam do dusznej klitki pełnej zdjęć Indian, piranii i kajmanów.
Co jest grane?
Zgarnał mnie do swojej kanciapy Dobry Duch. Pozwolił ściągnąć plecak, odpalił internet i powiedział: Do 6 nie masz co jechać do miasta, bo wszystko zamknięte.
Dobry duch z Eco Tour-u tak całkiem bezinteresowny nie jest. Chce mi sprzedać wycieczkę na Salto Angel (3 dniówka do wodospadu, jednej z większych atrakcji Wenezueli). Ale na razie nie dałam się.
Póki co, jeszcze przecieram oczy i trzęsę się z zimna.
Jedną z większych zagadek ludzkości jest dla mnie ta: dlaczego w południowoamerykańskich busach jest tak PIEROŃSKO zimno? Na dworze 30 stopni, a w autobusie szczękający zębami Seniores Pasajeros w puchowych kurtkach, czapkach i pod kocami.
Nie można by tak jakiś Aurea Mediocritas przyjąć? Chłodzić na przykład, a nie mrozić?
Poza tym todo bien. Czekam aż otworzą podwoje jakiegoś pensjonatu i rzucam się w kimono. Salto Angel niech się wypcha trocinami. Ja chce do selvy, w deltę Orinoko!