Animals Planet

4 01 2011

Brakuje mi moich zwierzaków.

O Sławnej Kurze (dobra wiadomość dla Animalsów: wciąż żyje i znosi jaja jak berety!) mulicy i innych papagayos nie mówię tu. Szakira moja za to śni mi się co drugi dzień.

Nie mam wieści z Kolumbii. Mój wspólnik, że się tak szumnie wyrażę, nie daje znaku życia. Może spalili juz budę, rum wypili, rybie osci koty wyniosły?

Ender, gdy wyjeżdżałam bił się w pierś, aż dudniło po całej Santa Marta i zaklinał, że 30 dni to małe miki i on da radę wszystko ogarnąć. Owszem, można mu ufać, zarządza bajzlem dużo lepiej niż ja, pracuje więcej, śpi mniej, ryby smaży smaczniej i szybciej, ogólnie można na nim polegać.

Ha. Jak na oswojonym wilku, który nagle poczuje zew krwi.

Olivier kiedyś zapytał mnie:

– Jak Ender znosi nową pracę, w restauracji?

– Twierdzi, że super. Lubi serfować po necie, gapić się na mecze, gotować lubi… czuje się chyba OK. Mówi, że jest zadowolony.

– Ale tylko dlatego, że wie, że zaraz wróci w góry, prawda? – puścił oko Olivier. – Chyba bez tego nie mógłby żyć. – założył marinista.

Teraz wiem o czym mówił. Ja w Polsce, a Człowiek Lasu … no gdzieżby? W lesie. Od 10 dni. Najpierw jedna wyprawa, ale jak sie chłopak ze smyczy urwał, to zaraz następnego dnia pogalopował na kolejną. Dostałam tylko maila w tak zwanym międzyczasie: „Nic się nie martw, wszystko ZORGANIZOWAŁEM, Chaki idzie ze mną”. Haiku, jak nic! Krotko zwięźle, stylowo.

Ale jak to? To kto tam? Jak tam? Kto podaje? Kto smaży i tnie na plasterki? Piwo zdaje? A Chaki? W lesie? Sama? Ja – jak szłyśmy do Ciudad Perdida – biegałam za pieseczkiem w te i we wte. W hamaku się razem spało, ratowało przed rzecznymi wirami i podstępnymi wężami. A ten tam? Psi macho! Mam się nie martwić???? No niedoczekanie. Otóż dla odmiany – martwię się, wypuściłam milion bluzgów, że interes, trzeba pilnować, knajpa się sama nie poprowadzi, a nasze (hehe!) Dobre Imię jak ktos zszarga i da rozgotowane makaroni jak to u Kolumbasow w zwyczaju? TO WTEDY CO???? A pies? czy przezyje ten eksperyment?!

Bluzgałam radośnie ale bezskutecznie. Ender już spał. A dziś rano o 6 razem z moim psem znów poszli sobie do selvy, do Zaginionego Miasta.

I tego im zazdroszczę, jak cholera.





Wydzieranka

9 11 2010

Całą noc lało jak z cebra. Chata nie ma prawdziwego dachu, pokryta jest po prostu blachą, toteż deszczowy łomot brzmi ogłuszająco. Szakira się przyzwyczaiła i nie trzęsie się już jak osika. Ja wciąż nie mogę.

Patrzę na tych młodych ludzi, z których najstarsza jest Laydys (lat 25) potem Ender (24), Misael (22) i Cledis (17). Wszyscy oni, na pytanie, czy wolą siedzieć w tej głuszy bez prądu, telewizji, internetu, bilarda, piwa, telefonów, muzyki i znajomych, czy w Santa Marta gdzie wszystko to (i dużo więcej) mają pod nosem, odpowiadają zgodnie: Wolimy tutaj.

Enderowi, znając jego nieograniczone możliwości wgapiania się w programy sportowe nie do końca wierzę. A reszta? Mieszkanie na fince oznacza dla mężczyzn ciężką pracę. I marne z niej pieniądze (koszt skupu kawy to 2, 20 dolara za pół kilo). W listopadzie będą siać fasole. Przez dwa dni maczetami wycinali zielsko którym zarosły pastwiska. Misael i Ender wychodzili o 7 wracali o 16 z poranionymi rękami, następnego dnia pękały też im pęcherze na dłoniach. Kobiety mają lepiej, nie pracują w polu, to tutaj nie przyjęte. Ale oprać w zimnej wodzie 10 osób i ugotować im 3 gorące posiłki (a panowie po pracy jedzą niemało), to też robota nie dla wypielęgnowanych miękkich białych rączek. (To znaczy teraz już – tak. Bo ani białe, ani wypielęgnowane!).

A jednak oni wracają. Są ludźmi lasu, tu dopiero zrzucają swoje maski, które każe im nakładać życie w mieście. (Cledis lat 17, w santa Marta nie wyjdzie bez pełnego makijażu i codziennie innej wymyślnej fryzury, kolor paznokci zmienia co 3 dni). Tu… biega  (tak jak i ja) w bawełnianych gaciach i pochlapanych rosołem podkoszulkach, pogwizduje zamiatając podwórko i jest szczęśliwa, gdy przy świeczce tuli się do Oscara.

Ender zwisa z hamaka, a Szakira liże go po dłoniach. Misael – najweselszy z towarzystwa, a zarazem najbardziej skory do roboty po pracy przymierza się do budowy pokoju dla siebie i Laydys. Ender obiecał, że zrobi mi stół.
Raz na kilka dni podłaczamy generator prądu i przez 2-3 godziny ten leśny zakątek wypełnia rzewna muzyka lub przeciwnie – energetyczna cumbia.

Zastanawiam się, czy mogłabym tak przeżyć całe życie.

No nie.

Gdy pracowałam w niemieckim koncernie, codziennie zamknięta w tych samych 4 ścianach i patrząca przez okna dzień w dzień na ten sam betonowy parking pracowniczy, zadawałam sobie jedno pytanie: czy mam tak przeżyć całe życie? Czy ograniczyć świat do jednej znanej na wskroś trasy tramwajowej, znienawidzonego dźwięku budzika i dwóch tygodni pośpiesznego urlopu każdego roku? Czy ja tak chcę żyć?
Nie miałam najmniejszych problemów z odpowiedzią.

Teraz mam. Bo szukałam na pewno tego, co tu znajduję bez trudu. Spokoju, ciszy, przestrzeni.
Przestrzeni-przede wszystkim jej. Zamknięta w dzieciństwie na jakichś mini metrażach, w blokowiskach, na działkach pracowniczych w najlepszym razie, które przecież też wiele mają z blokowisk, marzyłam o kanadyjskiej tundrze. (potem stwierdziłam, że jest tam jednak za zimno, ale … nie obiecuję, że się tam kiedyś nie wybiorę!). Budzika tu nie używam. Budzą mnie ptaki i psy. Tramwaj? A co to takiego?

Ale jednak nie. Nie potrafiłabym chyba tak na zawsze zapomnieć o zdobyczach cywilizacji. Uzależniona od netu, (choć na facebooku zalogowałam się z konieczności kilka miesięcy temu, i nadal nie rozumiem, co ludzie w nim widzą), od dobrego kina (w kinie a nie w TV) od dobrej kuchni, od wygód typu pralka, lodówka, odkurzacz…
Od książek, spotkań z przyjaciółmi, wieczorów przy sziszy i winie, od herbaty w filiżankach a nie musztardówkach.

Ktoś mógłby rzec: Wiec sama nie wiesz czego chcesz?
Wiem.

I budzi się we mnie, każdego dnia coraz większa pewność, że po kawałeczku, malutkim wprawdzie, prawie niewidocznym, ale jednak wyczuwalnym, po centymetrach – wydzieram sobie właśnie to, czego chcę najbardziej.





Dobry człowiek

20 10 2010

Może i nie potrafi wielu rzeczy i ma tylko kilka klas szkoły, ale jedno jest pewne. Jest dobrym człowiekiem.

Schodzilismy z Machete. Ponowiłam próbę, dedukując, że w niedzielę panowie grzebiący w kablach nie pracują i prąd będzie. Był. Dudniącą muzykę słychać było już z daleka. Wiadomości poszły w świat. (o samym Machete-innym razem).

Z powrotem wchodziliśmy pod górę w potwornym upale. Musieliśmy czekać do 12, bo ja miałam nadzieję na jakieś maile z Polski, a Tata Endera czekał na telefon. Ender po fieście był cokolwiek wczorajszy. Szedł zlany potem, jak cała reszta zresztą. Tego dnia słońce paliło niemiłosiernie. Do tego wszyscy byliśmy strasznie głodni. Ja, jedyna cwaniara jechałam na mule, reszta wypacała z siebie siódme poty. I nagle z naprzeciwka ktoś biegnie. I krzyczy, że Manuelo ma atak. Serca? Jakiś inny? Nie wiadomo. Nie rusza się. Potrzeba lekarza!

Mężczyzna pracujący na plantacji stracił przytomność. Najbliższy lekarz w Santa Marta. A nam do domu zostało pół godziny. Wracać do Machete – to 3 godziny na piechotę, półtorej na mule, jeśli go dobrze popędzić.

– Może powinien wziąć naszego muła? – pytam Endera.
Hm, no ale nie wziął. Idziemy przez chwilę w milczeniu.
I Ender mówi:
– Wiesz, myślę, że powinienem pomóc im. Możemy go zanieść w hamaku chociaż kawałek dalej. Powinien jechać do Santa Marta. Weźmiesz mój plecak?
Wzięłam. A Ender zawrócił i nie proszony przez nikogo poszedł zanieść obcego człowieka do Machete.

Wrócił kiedy było już ciemno. Był zmęczony.
Podałam mu kubek z wodą. Potem kolejny. I następny. Kiedy wypił trzeci, powiedziałam:
-Jesteś dobrym człowiekiem.





Taki jeden dzień

18 10 2010

No i kto mi uwierzy, że spedziłam 7 godzin w siodle, żeby wysłać dwie wiadomości i na nic! Po dotarciu do wioski okazało się, że we wsi nie ma prądu. I nie będzie do wieczora. Reperują coś tam. Zostać do wieczora nie mogę, po ciemku wracać przez te duszne i parne haszcze nie śmiem. Więc wychyliwszy dobrze zmrożony napój chłodzący i spożywszy jaja smażone z kury szczęśliwej (naprawdę są bardziej żółte i lepsze) noga za nogą (nogą muła) powlokłam się do domu. Po drodze, za dwa dolary zakupiłam 5 litrów benzyny, coby mieć przez kilka godzin prąd i móc naładować kompa i baterię do aparatu, a także pół kilo kurczaka i cebulę.
Nie powiem,  jak na bardzo niedoświadczonego jeźdźca chyba w siodle trzymam się nieźle, ale po tych stromizmach tak trzeba balansować umęczonym ciałem, że po powrocie myślałam, że zejdę. Z muła zejść było… ciężko.
Szakira odtańczyła dziki psi taniec radości na mój widok, Capo też się udzieliła euforia, więc wieczór upłynął w radosnej atmosferze.

Kto by pomyślał że jutro (niedziela) minie prawie tydzień, odkąd tu dotarłam.
Dość szybko przyzwyczaiłam się do panującego tu rytmu dnia.

Oto on:

5 RANO
Słyszę skrzypienie drzwi, ktoś zapala świecę i przemyka korytarzem (i ja i Szakira śpimy czujnie, więc budzimy się obie). Łóżko jest niewygodne, Ender obiecał, że zmieni mi deski w łóżku, a ja wpadłam na światły pomysł, żeby z Santa Marta przewieźć tu mój materac, który stacjonuje w domu Dilsy. No cóż przetransportować go trzeba będzie na mule, of course. Tak czy owak o 5 Szaki musi iść na siku otwieram więc jej drzwi i … się zaczyna.  Wracając z ogródka rozbudzona suczka wpada na Capo i rozpoczyna się regularna bitwa o kość, plus szczekanie, warczenie, gryzienie (wszystko to w ramach pokojowego psiego układu o nieagresji, wiec nie wymaga interwencji człowieka, ale też człowiek – czyli ja – nie za specjalnie w tych warunkach spać może).

6 RANO
Zaczyna się PRAWDZIWY DZIEŃ. Wypuszczone z komórki kury radośnie gaworzą, ptaszki pod dachem zaczynają kwilić, ludzie pluskać się pod zaimprowizowanym z beczki i wiaderka prysznicem, stukakać, pukać, gadać, hałasować. Spać trudno. A jednak po chwili ten rozgardiasz mija. Ender idzie doić krowy, senior Carlos pierwszy rusza na plantację kawy, senior Alfonso Luna przeganiać kurczaki. A ja zasypiam. Jeszcze na godzinę lub dwie. Przez sen słyszę jak Misael, Ender, Oscar i Ernesto ostrzą maczety. Nieprzyjemny jest to dźwięk dla ucha.

OD 8 RANO
Słonko przyświeca, Szakira wskakuje do łóżka. Koniec spania, gdzie moje śniadanie – wyszczekuje mantrę codzienną. No więc już nieodwołalnie trzeba się zwlec. Ptaszki ćwierkają już na całego, słonko świeci, niebo błękitne nade mną, prawo moralne we mnie, i śniadanie. Czyli zupa. Caldo najczęściej – zupa z czosnku, cebuli, ziemniaków i jajek. A potem plotki w kuchni, 9 rano to najlepszy czas na plotki. Nie wiedziałam o tym, bo w Warszawie o tej porze zawsze albo smacznie spałam, albo wlokłam się cała ponura w deszczu na jakieś jeszcze bardziej niż ja smętne planowanie numeru.  A tu-proszę! Poranny animusz, mocna kawa i plotki – jak malowane! Kto się upił na fieście w Machete, kiedy schodzą turyści, czy Manuela wyjdzie za Jose, czy raczej puści go kantem, że Tiola przytyła i pewnie jest w ciąży, a mąż Tioli to nicpoń i ladaco.
Zamiatamy obejście, dziewczyny żartują ze swoich macho-menów, Pani Matka dopytuje dlaczego zamierzam wyjechać na święta i czy nie lepiej żeby moi rodzice przyjechali tutaj (no właśnie, halo? Nie lepiej???)… No takie tam poranne pitu-pitu.
Ale już..

OD 10
Nieco poważniejemy. Trzeba pochylić się nad trudnymi decyzjami. Co uwarzyć na obiad, a co na kolację. W Machete (najbliższej i jedynej zresztą wiosce) można kupić tylko kurczaki, pomidory, ziemniaki i cebulę. Po całą resztę należy się już wyprawiać do Santa Marta. Więc po tygodniu (przypominam, że nie ma prądu, ergo lodówki) na stanie mamy co następuje:
czosnek, trochę już nieświeże paróweczki (spoko, obgotuje się i wypłucze w zimnej wodzie), cebulę, pomidory, jajka i całą masę ryżu, fasoli, grochu, soczewicy itp. Decyzja: Na obiad ryż z fasolką, na kolację salchipapas czyli podsmażane na maśle kiełbaski z ziemniakami i cebulką. No i już robi się raźniej bo trzeba to wszystko przyrządzić. Mama i Laydys rządzą w kuchni i tylko kurtuazyjnie dają mi czasem coś posiekać albo obsmażyć. Jest tu nas w sumie 9 osób do wykarmienia.
No i siekamy, smażymy, gotujemy, dusimy. W kuchni opalanej drzewem więc wszystko pachnie sielskimi wakacjami w Bieszczadach pod namiotem i ogniskiem. Czasem dym szczypie w oczy, ale na ogół wypełnia kuchnię i przestrzeń spokojem. Otula cały ten dom.

W SAMO POŁUDNIE
robi się naprawdę gorąco. Czas wybrać się nad rzekę. Schodzi się do niej pół godziny. Idę z Szakirą, oczywiście biegnie też Capo. Psy wariują, uganiając się po zboczach, wpadają w tutejsze rzepy, wskakują sobie na głowy i są szczęśliwe.
Gorzej, gdy zaczynamy schodzić po prawie pionowej ścianie do stóp wodospadu, Capo biegnie raźno jak na psa górala przystało, ale Szakirę muszę już wziąć na smycz. Zapiera się jak osioł, no w końcu schodzimy. Aj, dios, que bonito! No ale teraz kolejny problem, bo Capo nienawidzi wody, więc o ile Chaki na widok rzeki rusza przed siebie w radosnych podskokach, o tyle kundelek piszczy rozpaczliwie, muszę go wziąć na ręcę, żeby przenieść przez wodę. Szakira patrzy z niedowierzaniem: ale głupek, nie chce popływać! A potem już – same przyjemności. Pluskanie, mycie, wygrzewanie na słońcu. I prysznic pod wodospadem. Wracając, zrywam kilka limonek z drzew. Do sałatki z pomidorów.
Wracamy wszak na obiad.

O 15
zaczyna się sjesta. Albo pada, albo jeśli – tak jak dziś – jest słoneczny dzień, upał robi się okrutny. Przy obiedzie gawędzimy leniwie i nabijamy się z seniora Alfonso, bo ponoć bardzo to lubi.
Ja urządzam wielkie pranie, potem zapadam się w hamaku i czytam. Książka nudna i kiepska (gruby tom pt. „Wielki Bazar Kolejowy” o podróży przez Azję pociągami zapowiadał masę ciekawych przygód, ale to raczej opis tego co pan w podróży zjadł, a czego nie. I że był głodny albo nie był. Upajanie się przełamywaniem własnych ograniczeń to chyba przywara każdego podróżnika. Moja też.
Popołudniami uczę też Endera i Laydys polskiego. Mamy tu rozmówki i książkę do nauki, więc jako profesora staram się wywiązywać z zadań. Na razie jestem na etapie wpajania towarzystwu, że polskie c to c a nie s. I nie mówimy SUKIER ani Sentrala tylko inaczej. O ź, dź, ć… myślę z przerażeniem. Ale to jeszcze przed nami. Ender w każdym razie kiedy zapytałam go w Machete, gdzie tu jest toaleta powiedział: Primero prosto despues na prawo. Pregunta panie.
a Laydys oznajmiła Misaelowi: Jestesz piekni.
Teraz na jej zyczenie cwiczymy: Daj mi buzi.
Co brzmi: dajmi busi.
Też ładnie.
.
PO 16
zaczyna się kuchenna krzątanina, trzeba zdążyć z kolacją przed zapadnięciem zmroku. W kuchni toczy się życie. Gromadzą się wszyscy. Pijemy tinto (czyli czarną kawę) coś tam pyrkocze na piecu, psy zdyszane leżą pod ławą. To Czas na Newsy. Codziennie ktoś przecież skądś wraca. A to senior Carlos z Ciudad Perdida z dobrymi nowinami. Będzie praca – za 400 dolarów! Trzeba przewieźć materiały do budowy kolejnego obozowiska dla turystów. Wynajęcie mułów i plus transport … liczymy… no, nieźle. Gdyby były jeszcze dwa muły… No przecież można wynajać od Indian. Postanowione: jutro idziemy porozmawiać z Koguis. Przychodzi wujek z obozu dla turystów, opowiada anegdoty, np o tym jak to pewien Szwajcar uparł się bez pomocy przekraczać rwącą po deszczu rzekę. Oczywiście wpadł do niej po same uszy, na dodatek razem z aparatem. No i wszyscy pękają ze śmiechu. Innym razem to Misael wraca z Machete, dzwonił do Santa Marta, wciąż nie ma turystów, a z nimi- pieniądzy… U Dilsy wszystko OK. Wyzdrowiała. A moja paczka z książkami wciąż nie doszła. Słońce zachodzi nad górami. Zapada cisza.

O 18
robi się szalenie romantycznie- wszędzie palą się świece. Ach, brakuje tylko lampki czerwonego wina! Zamiast wina pijemy wodę z limonką i cukrem trzcinowym, liptona, którego przywiozłam z Polski (tu nie dostania), gramy w gry planszowe, albo rozmawiamy. O przeszłości. I o przyszłości. Pani Matka chciałaby sprzedać to miejsce i założyć w Santa Marta mały hotel. Ale nie szkoda tego? Domu na zboczu góry, w którym na świat przyszło ośmioro dzieci i tyle się zdarzyło? Nie szkoda tych drzew mango obsypanych kwieciem, papai zwisających z gałęzi? Tej przestrzeni i wolności? No, szkoda. Zwłaszcza, że synowie i córki, którzy kiedyś z tego domu wyfrunęli, teraz wracają. Nie sami. Roi się od ludzi. Tylko patrzeć, jak zaroi się od dzieci. Mama uśmiecha się lisio. Kolej rzeczy. Wszędzie taka sama, niezależnie od tego, czy w twojej kuchni stoi zmywarka czy gliniany piec.

PO 20
Powoli wszyscy rozchodzą się do siebie, pora spać. Odpalam kompa. Znowu nic nie napisałam i nic nie napiszę.
Bo co mam napisać o jednym z bardziej leniwych zwykłych dni jakie przeżyłam? Był i minął. Gaszę świecę, nade mną niebo usiane gwiazdami. Cicho jak kot zakrada się Ender i pyta: Znasz się na kosmosie?
Haha! Czy ja znam się na kosmosie? Na chaosie – to na pewno. Próbuję w tym podniebnym bałaganie znaleźć porządek Małej i Wielkiej Niedźwiedzicy, ale daremnie. Gwiazd jest wiecej niż zwykle. O ta tutaj.. To Orion? Może tak, może nie. Cykady dają swój koncert, pohukuje puszczyk. Zapalam czołówkę i idę się myć. Za mną-Szakira. Nie odstępuje mnie ani na krok. Jutro muszę ją wykąpać. Śpi ze mną w łóżku, a kleszczy tu nie brak. Dochodzi 21. Niebywałe. Chce mi się spać. Zasypiając słyszę jakieś zwierzę skradające się po dachu. Kuna? Łasica? W każdym razie coś mniejszego od tygrysa.

NOC
Leżę w absolutnej ciemności, Szaki dyszy w ucho. Ciekawe czy jogurt się zważył, bo jeśli nie, mogłabym jutro zrobić dla wszystkich kurczaka po staropolsku, duszonego w jogurcie właśnie – takie myśli zaprzątają moją głowę. Swędzi pogryziona skóra. Capo zakrada się po cichu i korzystając, że jest chwilowo puste- ładuje się na posłanie Szakiry.
Czy to fakt, że cały dzień jestem na powietrzu, czy to sprawka żółtych zdrowych jajek? Nie wiem. Wiem natomiast, że lepiej mi tu niż w Santa Marta. O Warszawie nie wspominając. – i to jest ostatnia myśl przed tym zanim zapadnę się w całkiem chłodny i przyjemny sen.





Trzy słońca

17 10 2010

Świerszcze cykają jakby się dopalaczy nażarły. Ćmy giganty rozbijają się o ekran laptoka. 18. Godzina kiedy świat się zmienia. Nie zmienia się aż tak spektakularnie w wielkim mieście, ani w małym nawet, też nie. Wystarczy mały pstryczek-elektryczek i świat nocy przestaje być groźny i trudny. A nawet gdy pstryczka zabraknie (co się przecież zdarzyć może), zawsze dociera jakaś jasność, a to latarni ulicznej, a to neonu, a to światłeł samochodu. Tu nie. Z chwilą, kiedy zmierzch zapada, zmieniają się proporcje, dźwięki, i to co miało swoje przyspieszenie-traci je. Psy za dnia szalone, po zmroku układają się  karnie u stóp. Koguty przestają piać, kury gdakać, ptaki śpiewać. A ciemność jest absolutna. Zapalamy świece i gramy w chińczyka. Albo opowiadamy sobie straszne historie. Albo gapimy się w mrok.

Nie zdołam opisać wszystkiego ani nadać tym dniom kształtów takich jakie mają naprawdę. Notatki, brudnospis-tyle mogę zrobić dla siebie i dla tych co ciekawi.

Moja przygoda z selvą zaczęła się od przewozu Szakiry przez dżunglę. Jechałam z pełną aprowizacją. Ziemniaki, cebula, ryż, cukier, pomidory, kurczak, wołowina, 14 kilo paszy dla szczeniaka oraz witaminy, zabawki, repelenty, garderoba wyjściowa (w góry) i na codzień (do pracy) a także na specjalne okazje – jakaś fiesta zawsze się może trafić nawet w takiej dżungli! No i jeszcze towaru miałam więcej. Dwie wkupne butelki rumu, baniak oleju, 4 książki, masa gratów mniej i bardzej potrzebnych.
Oraz 14 kilowy pies. Więc chyba można sobie wyobrazić, że zadania łatwego nie miałam.

Uprzedzę bo nie dla wszystkich to może być jasne, że do chaty w lesie, w której mieszkam, nie można sobie tak po prostu DOJECHAĆ. NALEŻY DO NIEJ DOJŚĆ. (Piszę o tym, bo jedna z moich Koleżanek zapytała o co kaman z tymi problemami i dlaczego nie mogę wynająć albo kupić (???) sobie samochodu, żeby przetransportować pieska ).

No kupić nie mogę – to chyba jest jasne dlaczego, a wynająć – to i owszem, ale nie ma sensu, bo po wynajęciu rzeczonego to ja mogę sobie na ten samochód popatrzeć najwyżej. Dojechać może jedynie muł. I to z trudem, jak się okazuje. Bo drogi po deszczu strome, kamieniste a zarazem błotniste i śliskie i taka mula to się wprawdzie nie przewróci (chyba, mam nadzieję!) ale jedzie to to jak narciarz po śniegu. Co najmniej. Parowy, skalne wąwozy i leśne jary wąziutkie i strome, pełne błota, czasem trzeba schodzić niemal pionowo, na mule to tak, jakby się leciało samolotem. Tylko takim, co bryka a czasem skacze. Znienacka. Zewsząd zakrada się Wielka Roślina, Wielka Liana, Wielki Konar. Pod górę po wyślizganych kamieniach, albo przez porwistą rzekę też łatwo się nie idzie.

No i jak tu z psem? No chyba na mule. Tata mój z właściwą sobie logiką zagaił: Ale Iwonka, nie masz wrażenia, że jedno zwierzę może zaprotestować, jeśli będzie jechać na nim inne zwierzę?
No i tak będzie jechać. Jakby nie było-wszyscy wszak jesteśmy zwierzętami.

Ale wracajmy do Szakiry. Chłopaki, czyli Misael (młodszy brat Endera), Ender a także Dawid, syn nauczyciela (lat 11) wybili mi z głowy użalanie się nad 4-miesięcznym szczeniaczkiem. co z tego że maksymalnie pod górę w upale, co z tego że nie przyzwyczajona. Pójdzie!

I poszła. Myślałam, że robię jakąś krzywdę tak troszku pieskowi, ale głupia byłam.

W chacie mieszka capo de capos. Capo to w tutejszym żargonie narkotraficante czyli koleś co przemyca narkotyki. Capo de capos, to jak nietrudno się domyśleć naczelny CAPO. No i jest tu taki jeden, mały, biało czarny, sześciomięsięczny kudłaty. Gdy Szaki z jęzorem zwisającym do brzucha dochodziła do chaty w której mieszkam, myślałam że padnie i będzie spać przez kolejne trzy dni. Ale nie. Na widok Capo wypięła tyłeczek, machnęła kitą i dawajże w pogoń!
Psy sie zakumplowały na maksa, o czym świadczą odgłosy bitew, szarpanie wsólnej zabawki, warczenie nad jedną kością, skoki pod sufit, gonitwy za piłką i podobne atrakcje. Capo pierwszego dnia miał w głowie tylko jedno- wyżyć się seksualnie na suce, ale Szaki szybko wybiła mu to z głowy. Pomijając że Capo to taki mały wiejski jebik, bardziej już kundlem być nie można, no i ma wzrost… hm? Siedzącego psa?

Dojechaliśmy i doszliśmy tuż przed zmrokiem. Dostałam talerz zupy, a potem prześcieradło i derkę. Noce nie są zimne, jak twierdzili Tutejsi, ale nad ranem temperatura spada do jakichś 18 może stopni i derka się przydaje.

Noc zapadła szybko i wcześnie,zasnęłam mocno a o 5 rano obudziło mnie krzątanie Tutejszych. Słyszałam jak Ender idzie doić krowę, Misael rusza na plantacje kawy, mama i Laydys (dziewczyna Misaela) rozpalają ogień w kuchni. śniadanie w środku nocy? O 6??? Leżałam i wsłuchiwałam się w kakofonię ptasich treli, dniało. Więc zasnęłam.

Po raz drugi zbudził mnie dziwny dźwięk. Po chwili powtórzył się. I znowu. Jakiś taki zgrzyt jakby szybki, podwójny, stalowy. Chwila ciszy. I znowu. Zwlekłam się z wyra i wychyliłam glowę z mojej izby wychodzącej na werandę. EEE, to tylko senior Carlos, tata Endera ładuje strzelbę.

No to grzecznie mówię: Dzieńdobry. A pan co robi? (idotyczne, przecież widzę że ładuje strzelbę!)
– Idę na dzika.
Acha. – wykazałam najwyższe zrozumienie i jeszcze na chwilę wróciłam do łóżka. Za gorąco jednak żeby spać.
Na dziki chodzi się nie dla obiadu a dlatego że cokolwiek tratują plantację. Więć jak już się takiego dewastującego rzezimieszka namierzy – można go na obiad w razie co ustrzelić.
Mieszka tu także senior Alfonso, lat 90, którego zadaniem jest pilnować deszczu. Klimat Sierra Nevada jest w październiku taki: Rano mamy słońce bankowo – co za tym idzie upał- do 13, potem przychodzą chmury i trzeba się już spieszyć. Po południu zaczyna padać. Głównie przelotnie, ale zdarzają się i większe z nieba konewki. Wieczory ciepłe, spokojne i ciche, a koło północy słychać znów krople dudniące na dachu. Więc senior Alfonso lat 90 w kapeluszu i z maczetą u pasa siedzi przy wyłożonych na ziemi ziarnach kawy i patrzy czy deszcz nie idzie. No słowo daję – myślałby kto, że się Jańcia Wodnika naoglądał!
-Senior Alfonso, a długo się to jeszcze będzie suszyć?

– No będzie… trzy słońca.

Powiedzieć trzy dni to za mało. Ziarno nie potrzebuję dni, potrzebuje dobrego słońca.
Senior Alfonso pracował kiedyś u tej rodziny, ale dawno temu pomarli mu wszyscy i tak już został. Nie czuje się samotny, jest potrzebny, bo ktoś musi przepędzać kury i pilnować deszczu. Uśmiecha się do polskich cukierków ślazowych i powoli – jak tylko zaczne rozumieć jego hiszpański artykułowany dwoma zębami – przymierzam się wyciągnąć dziadka na opowieści.

A poza tym przepraszam wszystkich, którym wmawiałam, że wnietoperze-wampiry nie mieszkają w Sierra Nevada. Ponoć sporo ich tutaj, ale Tutejsi uspokajają: One lubią tylko wysysać krowy i muły. Ludzka krew im nie smakuje. Szkodzi może?

Bateria mi siada, a zapomniałam kupić benzynę, żeby naładować komputer (jakkolwiek dziwnie to nie brzmi.)

Od nowa uczę się zaglądać do butów czy aby nie siedzi w nich coś, co może wstrzyknąć jad, ukąsić lub skrzywdzić na 100 innych sposób. Do roli ofiary tak czy owak przyzwyczaić się trzeba. Komar rządzi i nic na to poradzić się nie da. No trudno, po prostu zamykam oczy i wyobrażam sobie, że jestem na Mazurach.





Tajemnicze zniknięcie Iwonki Pibary – odcinek pilotowy

30 09 2010

Znikam niebawem.

A konkretnie-w poniedziałek. Postanowiłam nie uciekać się do półśrodków tylko konkretnie zaszyć się w selvie. Na miesiąc. Jakiś chico, który pracuje na fince w górach w poniedziałek rano zejdzie do osady z dwoma mułami, na jednym pojadę ja z Szakirą na kolanach, na drugim – prowiant i mój plecak.
Agroturystyczna opcja „all inclusiv” przewiduje zamieszkanie w chacie bez prądu, lodówki, telewizora i internetu (no to już jest hardcore! Bez netu??? Auuuu!), zwiedzanie plantacji kawy, wbicie się na kwadrat do szamana (no co? Zapraszał przecież! Zawiozę mu cukierki!), granie w karty z campesinos, czytanie książek w hamaku, pisanie różnych rzeczy, opędzanie się od komarów i nawet nie chcę myśleć czego jeszcze, uczenie Szakiry, że węże to nie jest dobre towarzystwo do zabawy, dojenie (tak, tak – DOJENIE krowy Luny lub wymiennie- krowy Mariposy – o ile przezwyciężę swój lęk przed krowami, ale w końcu kiedyś muszę, kto wie gdzie i kiedy jaka umiejętność może się przydać?), naukę podstaw zielarstwa indiańskiego, czyli magia blanca, wieczorne opowieści przy świecach, szukanie skarbu, odwiedziny u nauczyciela, co tam jeszcze? Na pewno coś jeszcze wymyślę.
Mam śmiały plan, żeby raz w tygodniu zjeżdżać na mule (4 godziny) do najbliższej wioski, w której jest jeden dwudziestoletni komputer z teoretycznym połączeniem internetowym. Tak więc optymistycznie zakładam, że raz w tygodniu – jeśli ktoś będzie miał życzenie – może spróbować znaleźć się ze mną en contacto.

Do poniedziałku jestem jeszcze nad morzem. Więc na maile czekam raczej TERAZ.

W listopadzie wracam do Santa Marta. W listopadzie wszak kończy się zima ;-)





Peruwiańskie klimaty odcinek 1

22 04 2010

Do Limy (trzy tygodnie temu) dotarłam brudna jak ścierka i złachana jak Burek. PT jednak i tak się zachwycił. O schudłaś! – rzucił. – Jeszcze ze cztery kilo i dojdziesz do siebie.

O rany!!!! Co za powitanie! Jasne, dojdę wtedy do stanu z III klasy liceum, kiedy nosiłam rozmiar 34 albo 36, nie pamiętam. Z PT zawsze mieliśmy konflikt na temat tego, jak powinna wyglądać kobieta. Ja jestem zdania, że baba nie może przypominać worka kości. W myśl zasady wujka Asi: Kobieta bez brzucha jest jak garnek bez ucha ;-). Ale PT, sam raczej dość zasuszony, gustuje w kurczakach i innych wróblach bezcielesnych, za to chętnie w wystajacymi obojczykami. Na wstępie więc się tradycyjnie pokłóciliśmy. Ja mu wygarnęłam, że przez takie gadki dziewczęta małoletnie wpadają w anoreksje, on mi na to, że modelki wyglądają przecież super…

No nie doszliśmy do porozumienia, bez dwóch zdań. (Żeby nie było wątpliwości-noszę rozmiar 38 i wyglądam chyba normalnie, ale jestem też sybarytką stuprocentową i nie zmierzam głodzić się na liściach sałaty ani innych kleikach. Życie ucieka!)

Potem było już lepiej. Wprawdzie PT znany z zamiłowania do luksusu i nie przemęczania się, zabunkrował nas w hotelu w najdziwniejszej dzielnicy Ameryki Południowej jaką do tej pory widziałam. Było tam pusto jak u Bergmana w filmie „Tam gdzie rosną poziomki”. Było cicho jak w horrorze „Dzieci Kukurydzy”. Ludzi na ulicach- nie ma. Knajp – tez nie. (Te co są – nieczynne). Cicho. Smutno. Straszno. Najlepsza dzielnica w Limie- Miraflores blisko morza i plaży. Podobno wszyscy wyjechali na Semana Santa. Same zamknięte banki i urzędy zostały. E, nie dla mnie te klimaty.

Ucieklismy stamtąd natychmiast i obraliśmy kierunek na Pacyfik, do Pisco. Jak nazwa wskazuje, pisco tam wbród, ale jeszcze więcej… ptasich kup. I nikogo to wcale nie martwi, bo z guana właśnie słynie cały półwysep Paracas. Kolonie ptaków zamieszkujące Islas Ballestas pozostawiały złoża odchodów zalegające warstwami na skałach (do 50 m grubości!). Jeszcze w czasach preinkaskich azotowe kupy wykorzystywano jako nawóz. Ten zaś był na tyle dobry, że w XIX wieku stał się jednym z najcenniejszych towarów eksportowych Peru. Ha. Nawet wojna o te kupy była! (1865-66 Hiszpania postanowiła zabrać wyspy Chincha Peruwiańczykom. Nie tyle Hiszpanom szło o puste wyspy ile o ptasie kupy właśnie!).

Oprócz ptaszydeł różniastych (polecam te wyspy ornitologom i Magdzie W. – ja-laik rozróżniłam tylko głuptaki, pingwiny Humboldta

pelikany

i flamingi), wyspy zalegają potężne cielska lwów morskich. Samce żyją w haremie, a na widok podpływającej łodzi urządzają taki koncert, że ogłuchnąć można. Na jednej z maleńkich kamienistych plaż wbitych w skalną zatokę wylegiwała się setka tłustego towarzystwa. Ryk odbijał się od skał. Było… przerażająco. Miałam wrażenie, że oto właśnie horda gringo dopłynęła do wyspy, na której żyje niezbadane plemię i zaraz, po wcześniejszym omówieniu kwestii niechcianych przybyszów, da nam owo plemię tłuściochów popalić.

Ale małe są fajne;-)

Potem była już magiczna wyprawa do parku (w którym jednak nie ma drzew…)

ja lubię jak jest pusto…

dużo przestrzeni

… i jak jest cichosza

Lubie jak jest właśnie tak.

Ale miejsce to bezpieczne nie jest. Wiry i prądy morskie są tu silne. Carlos, który opowiadał nam o wyspie, na co dzień trudni się czym innym. Jest łowcą rekinów. Pewnego dnia łódź rybaków przewróciła się w czasie burzy. Tylko Carlos, z piątki obecnej na pokładzie, ocalał. Jako jedyny potrafił nurkować. Podczas gdy inni toczyli nierówną walkę z falami, on nurkując pod wodą, posuwał się powoli ku brzegowi. Oto Carlos:

-Gdy dotknąłem ziemi, chciałem zemdleć, zasnąć. Byłem tak wyczerpany. Ale wtedy umarłbym, na pewno. Na pustynnym Paracas temperatura nocą spada gwałtownie, a ciało Carlosa było już maksymalnie wyziębione.- Ostatkiem sił zakopałem się po szyję w piasku i przetrwałem do rana. O świcie ruszyłem powoli w drogę. Znaleźli mnie koło południa.

Innym razem śmierć zajrzała w oczy Carlosa oczami… ośmiornicy, która zapragnęła zgładzić Karola, gdy schodził na dno. – Zaatakowała tak, jak robi to Wielki Kalmar – postrach okolic. Wielki K. osiąga trzy metry i gdy ma ochotę coś wszamać, obiadowi swojemu wkłada sprawnie i szybko macki do wszystkich dostępnych otworów w ciele. W przypadku naszego biednego Karola były to oczy, uszy, nos i usta. Carlos miał na szczęście nóż i ośmiornica, która wykorzystała patent kolegi-kalmara odeszła do Krainy Wiecznych Morskich Łowów, a Carlos, z deka przyduszony, na pokład.

  • Dlaczego cię zaatakowała? Ośmiornice żywią się ludźmi? – pytam z niedowierzaniem.
  • Nie. Była jakaś loco.

No jasne, szaleństwem zawsze można wytłumaczyć żądze mordu.

Carlos miał też inną niebezpieczną przygodę, kiedy samiec lwa morskiego ważący około tony postanowił z Karolem pofiglować.

-Wziął mnie za samice i zaczął się ładować mi na grzbiet, oj nie było wtedy za wesoło… Na ogół lwy (czy też słonie- nie mam pewności, bo po hiszpańsku oni mówili na te stwory WILKI) morskie napotkane w wodzie chcą się bawić. Choć czytałam gdzieś, że pewien taki potwór w ramach zaproszenia do zabawy złapał pływającą dziewczynkę za głowę i w ramach zachęty… odgryzł jej pół policzka. Jeszcze gorzej jak się takiemu zbierze na amory…

Po Paracas mieliśmy szybko ruszyć do Cuzco, utknęliśmy jednak na dwa dni w oazie w Ice (brak biletów autobusowych do KUZKI na dwa dni naprzód). W Ice było leniwie i sympatycznie, miasto położone w maleńkiej oazie pośrodku pustyni robi wrażenie. Moim ulubionym zajęciem było zakopywanie się w piasku i leżenie, ale można czas spędzać tam ciekawiej np. zjeżdżając na deskach z wydm lub rozbijając się po łachach piachu dżipami. Z Iki szybki kurs na osławione Cuzco, w którym rezyduje Ruda i z którą spotkanie nagrywałyśmy od kilku miesięcy. Tyle, że nie wzięłam od Rudej adresu ni telefonu, mając całkiem jak się okazało mylne wrażenie, że internet jako źródło komunikacji sprawdza się najlepiej. Otóż nie. Po tysiącu maili do Rudej z Cuzco, ta odezwała się… przedwczoraj (gdy jestem już w Arequipe). No i obie mamy nauczkę.

Cuzco to ja chyba nikomu przybliżać nie muszę. Najlepsze knajpy w całym Peru, brukowane ulice, na fundamentach inkaskich budowli wzniesione kolonialne światynie,…

Serce państwa Inków, dziś serce peruwiańskiej turystyki. Tu się przyjeżdża w jednym celu. Najeść swinek i obejrzeć siódmy cud świata ( a może szósty, albo piąty, w każdym razie – jeden z siedmiu). W związku z cudem, świnkami i całą resztą na Plaza de Armas gringoli zatrzęsienie (tradycyjnie znowu spotkałam Polaków… z Kanady).

Powiedziano nam (co nie do końca okazało się prawdą), że w związku ze styczniową tragedią, kiedy to zlalało i pozrywało drogi dojazdowe do Macchu Picchu, nie da się tam póść, można tylko pojechać. Tak też zrobiliśmy.

Po siedmiu godzinach krętych górskich dróg widziałam świat do góry nogami, żołądek miałam w okolicy migdałków, a po pobudce o 3 rano (ruszyliśmy o 4) ledwie na oczy widziałam. I wtedy nastąpił najciekawszy punkt programu. Indiana Jones dla ubogich to znaczy juhuuuuuuu! Jedziemy na linie nad rwąca rzeka. Kiedyś tu była cywilizacja, most znaczy się, ale po styczniowych lawinach…

Nie, jasne, jestem odważna, z ułańska fantazja i czym tam jeszcze. Więc wsiadłam. I ziuuuuuuuuu. Pojechałam. Tak jak oni:

Przeżyłam. A potem był spacer dnem kanionu,

nocleg w dość obskurnym hostalu, znowu pobudka o 3.30, żeby na Mapim być na wschód słońca, a potem to już było tak:

Zaginione Miasto Inków…

Nadziwić się nie mogłam, że tyle czasu przetrwało nienaruszone i nieodkryte w gęstej selvie. Macia odkrył amerykański poszukiwacz El Dorado i awanturnik Hiram Bingham dopiero na początku XX wieku! Nie ma jednej pewnej teorii jaką role pełniło indiańskie miasto. Mogło być wzniesione w odpowiedzi na inwazję hiszpańską, ale większość archeologów i historyków jest zdania, że zostało ono opuszczone przed przybyciem Hiszpanów. Zniknęły mumie i złoto – Inkowie zabrali je ze sobą, żeby chronić przed najeźdźcą. Zostawili natomiast masę ceramiki, niestety tę można oglądać w muzem … a gdzieżby? -w USA. Wszyscy są zgodni co do jednego: Machu Picchu było ważnym centrem obrzędowym. Dziś też jest ważnym centrem… obrzędów świeckich. Prezydent Toledo, pierwszy mówiący keczua Indianin u władzy zorgaznizował tu inaugurację swoich rządów. Próbowała tu zapanować też Mamona. Jednak kiedy ekipa kręcąca reklamówkę piwa odłamała dźwigiem kamery słup Intihuatana, szczęśliwie zakazano takich procederów.

Przed styczniową powodzią MP odwiedzały tysiące ludzi. Teraz ograniczono dostęp do zabytku. My weszliśmy tam o 6 rano razem z garstką może 60 turytów. Powoli z siwej mgły wyłaniały się kolejne budowle. Snuliśmy się po Mapim, by na koniec położyć się w trawie i po prostu tam BYĆ. Czysta magia. No co ja na to poradzę… Oni. Inkowie znaczy się, mieli wyczucie stylu.

A gdy tak siedziałam na mapim to mi się Stachura przyopomniał i „Dla wszystkich starczy miejsca pod wielkim dachem nieba…”

A potem poszliśmy do Świątyni Kondora i do Domu Dziewic (grom jednak na mnie spadł gdy przestępowałam próg…). No i tyle chyba o mapim, bo co tu gadać. Magia, panie, magia!

CDN

A tymczasem deser. Sesja pluszaków czyli wigunii:





Co dalej?

17 03 2010

Powoli specjalizuję się w zmianie planów… widać stuprocentowa ze mnie kobieta, a ta… wiadomo – zmienną jest. Dlatego jednak ostatecznie NIE POLECĘ do Peru. Policzyłam topniejące dinero i wyszło, że przeturlam się na czterech kółkach przez Kolumbię i Ekwador aż do Limy. Czasu za dużo to nie będę miała (10 dni), zwłaszcza , że rzutem na taśmę zdecydowałam się wyruszyć autostopem. Brakuje mi go- niegdyś przejechałam zawodowo tirami przez cała Europę… a teraz jakieś wypasy autobusowe! 23 marca zatem załaduję się na pakę znajomego Dilsy, który rusza z transportem do Bogoty. Tam czeka na mnie nocleg u bogotańskiej rodziny Pinedów, a następnego dnia… będę szukać kolejnego przerzutu. No taka odważna żeby wyjść na ulicę i łapać kolumbijskie wozy z wąsatymi macho za kierownicą to ja nie jestem, ale może znowu się jakiś znajomy znajomego trafi. Albo Michał, którego poznałam w Santa Marta – Polak, który kupił w Meksyku samochód i pruje nim na południe. Mamy plan, żeby przez moment popruć razem, może właśnie teraz? Tak czy owak, przez Kolumbie walę na oślep do granicy z Ekwadorem. Ekwador to też będzie szybka strzała. Targ nieprawdopodobnie kolorowych tkanin w Otavalo, Mitad del Mundo czyli środek świata i tyle. 2 kwietnia muszę najpóźniej dotrzeć do Limy., gdzie już czekać będzie na mnie… Wiadomo Kto. Pan Tajemniczy. W skrócie P.T. (nie mylić z E.T.).

A co z tym tutaj? Co z Moją Kolumbią. Moim Macondo? Obiecałam sobie (i nie tylko sobie), że tu wrócę. Ender nawet zadeklarował, że sprzeda krowę i wyśle mi pieniądze na bilet powrotny…

Powrotny… Jak to brzmi! Ale owszem, tak. Troche tak się czuję, jakbym jechała teraz do Polski na wakacje. Bo przecież… Moje Miejsce Jest Tu!

Ciężko będzie po 4 miesiącach opuścić Kolumbię, góry, muła Culacho, rozgardiasz, smętne vallneato, milion owoców, których nazw chyba nigdy nie spamiętam, błękitne morze a tuż nad nim zielone góry. Nie wiem jak to się stało, że zasiedziałam się tu aż tyle czasu!

PS. Dla spragnionych sensacji: kilka dni temu zeszliśmy z gór. W górach budowaliśmy szlak dla turystów to znaczy chłopcy budowali wzespół zespól z Indianami, a dziewczyny gotowały im zupę. Tak wyszło, że na koniec górskiej włóczegi.. trafiłam i ja do kuchni. Nie była to jednak klasyczna cocina (kuchnia)… W tej, do której zostałam doprowadzona przez wartkie strumienie i przełęcze smaży się kokainę. Dużo kokainy za duże pieniądze. Kuchnia przykryta jest palmowymi liśćmi, mały namiocik… nie do wypatrzenia przez samoloty… Freddy, właściciel, tajny przez poufny pokazał co i jak. Niebawem będzie można o tym poczytać w jednej z polskich gazet… a jak wyjadę z Kolumbii, także na blogu. ;-)





Narkotyki, Niemyte Dusze, Duchy, Indianie i Cała Reszta

22 12 2009

W nocy przed wyruszeniem do dżungli obudził mnie płacz. Tuż pod moim oknem łkała kobieta. Mis Hijos, mis hijos! – zawodziła głośno. Moje dzieci! Andres! – krzyczała tuż nad moja głową. Okna na Karaibach nie mają szyb, a łóżko stało tuż prz oknie. Nie wiedziałam, co zrobić. Ubrać się, wyjść z pokoju, pocieszyć ją. Ale jak? Może jest po prostu pijana? Albo szalona. Leżałam nieruchomo, a zawodzenie nie ustawało. I nagle olśniło mnie. To nie kobieta żadna. Ani alkoholiczka, ani szalona. Toż to La Llorona! Przestałam oddychać. Spojrzałam na zegarek. Była 4.45. Do świtu pozostało niewiele czasu… Nadal jednak panował mrok, a kobieta płakała coraz głośniej. Po pół godzinie usłyszałam pierwsze ptaki, a La llorona umilkła. Zasnąć jednak już nie mogłam. Bałam się

[więcej o La lloronie: http://www.kolumbijsko.com/kolumbia/legendy/llorona_p_aczka__2.html ]

Tego samego dnia, złachana jak Burek, po całodziennym trekingu w parnej, gorącej i błotnistej selvie, siedziałam przy świeczce w górach i opowiadałam o Lloronie kolumbijskiemu przyjacielowi, Enderowi.

-Rzeczywiście ludzie tutaj wierzą, że ona istnieje? – Ender popatrzył na mnie bezrozumnie.

-Ona naprawdę istnieje. Można tu czasem usłyszeć jak płacze. Najczęściej przy strumieniach…

-Ale dlaczego płacze?

-Nie wiadomo. To duch pokutujący. Zabiła swoje dzieci.

-Może więc potrzebuje pomocy?

-Ale jak jej pomóc? Tylko ją słychać, znika zanim zdążysz podejść i zobaczyć.

-Może trzeba się pomodlić za nią.

-Może, ale trochę strach…

-A może to woda szumi?

-Woda szumi. A nie płacze. Zresztą sama mówisz, że ją słyszałaś.

No tak, racja… Całkiem wyraźnie.

-Poza tym nie tylko Llorona się tu pojawia. W górach jest dużo duchów. Czasem dotykają człowieka.

To jakaś przenośnia, czy nie zrozumiałam…

-Jak to DOTYKAJĄ?

-Łapią za rękę.

-O matko. A tygrysy? Słyszałam, że tutejsi wieśniacy też się ich boją. Nie powiesz mi chyba, że to prawda.

-Prawda. Porywają dzieci, krowy. Dawniej, teraz już nie. I trochę wyżej w górach, nie tu. Jest dużo zwierząt, nie muszą polować na ludzi. Nie bój się. To się zdarza bardzo rzadko…

Tygrysy, duchy i hamak rozwieszony pod gołym niebem…

Ender zdmuchnął świeczkę. Skończył się dzień.

Ciudad Perdida – kolebka Indian Tayrona.

Idziemy przez trzy dni. W górach ramię w ramię z góralami żyją Indianie Koguis. Poznałam lepiej jednego z nich – Indianina Serce (tak naprawdę nazywał się jakoś tak… Serso. Ale ja mówiłam do niego per Serce i też działało) .

To grupa Indian, którzy do dziś kultywują stare tradycje. Niewiele już one mają wspólnego z dawnymi wierzeniami cywilizacji Tayrona, która żyła tu przed wiekami. Jednak tylko oni ( i rodzina Indian Aruukoos żyjąca też w Sierra Nevada) nie zasymilowali się z Colombianos.

Pozostali, np. Kuonkuamos i Wuiguus przyjmują styl życia colombianos. Chodzą w adidasach, ścinają włosy, emigrują do miast. U Koguis to nie do pomyślenia.

Mężczyźni nigdy nie obcinają włosów, a kobietom nie wolno nosić butów, żeby ich przyszłe, nienarodzone jeszcze dzieci mogły zawsze czerpać energię od Pachamamy, Matki Ziemi. Wyznają kult Słońca, wierzą, że słońce poślubiło kiedyś Żabę, dlatego jest to dla nich najświętsze zwierzę. Mieszkają w górach, podobnie jak wieśniacy żyją z uprawy owoców, kawy i kakao, wynajmu mułów i… turystów robiących sobie zdjęcia z nimi jak z misiami niegdyś w Tatrach. Tylko Indianom, ze względu na tradycję, wolno uprawiać kokę. Używają jej m.in. do Poporo.

Poporo to paszport w dojrzałość. Kiedy chłopiec kończy 18 lat, po raz pierwszy sięga po Poporo. To biały proszek powstały ze zmiażdżonych muszli małży (wapń) i utartych na miazgę liści koki. Ta mieszanka sprawia, że Indianin może wędrować cały dzień, nie czuć głodu, a czuć za to napływ sił niemal nadprzyrodzonych. W chwilach krytycznych (dwie godziny non stop po śliskich kamieniach pod stromą górę) namawiałam Endera, żeby mi zorganizował trochę Poporo, ale Ender odradził. On kiedyś spróbował. Wyżarło mu usta, język. Po pewnym czasie człowiek się ponoć przyzwyczaja. Ale ja nie mam aż tyle czasu… Żaden Indianin nie zostawia w domu Poporo (proszek nosi się w wydrążonej tykwie na patyku). Jest jak dowód osobisty.

Dopiero kiedy młody chłopiec przejdzie poporowy test, może się ożenić. Inna sprawa, że musi zrobić to szybko. Wszyscy chłopcy w wieku 18 lat maja obowiązek ożenić się z dziewczyną ze swojego klanu. Młode żony mają 15-16 lat. Małżonkę Indianin wybiera sobie sam, ale jak mu się nie spieszy, sprawę załatwiają rodzice.Tylko Wódz może baraszkować z więcej niż jedną żonką. Reszta musi się zadowolić monogamiczna nudą. W czasie świąt Indianie zbierają się w specjalnych wioskach, mężczyźni, głównie starszyzna, bawi się i spożywa napoje wyskokowe a także tańczy z duchami w Casa Amarilla – Żółtym Domu.

Nie mają tam wstępu ani dzieci ani kobiety. One bawią się w swoich miejscówkach, gdzie dla odmiany panom wstęp wzbroniony. Wszyscy bez wyjątku noszą białe ubrania. Biel to dla Koguis symbol czystości. Nie zakłóca komunikacji z duchami. A z tymi Indianie pozostaje w stałym kontakcie. I absolutnie nie boja się, że któryś z umarlaków może złapać za rękę albo za nogę. Swoich zmarłych, żeby byli jak najbliżej zakopują tuz za progiem, obok domu.

Tyle dowiedziałam się w czasie wędrówki z Sercem przez las. Na święta znowu jadę w góry do rodzinnego domu Endera.

Kumpli w białych wdziankach ma tam on bez liku… więc to pewnie nie koniec opowieści. Zwłaszcza, że mamy udać się do szamana (tego od wykręconej ręki!), żeby dowiedzieć się, co mnie czeka. Jak znam życie to szaman przekupiony przez Endera powie mi, że mam zostać w Kolumbii para siempre.

No ale, nie uprzedzajmy faktów… Może powie jednak coś innego?

Miało być Feliz Navidad w Bogocie, ale wywiało stamtąd wszystkich znajomych. Zaczęły się letnie wakacje i Kolumbijczycy się rozjechali. Święta więc spędzę z Rodziną Endera. W Santa Marta jak każe tradycja wigilijna wylega się na plażę, by przy umajonych bombkami i świecidełkami palmach i rozświetlonych bałwanach i mikołajach tańczyć do rana rumbę na plaży. No i gdzie i komu ja mam niby zaśpiewać, że Bóg się rodzi, moc truchleje…?

Tuż po wigilii ruszamy z Enderem do domu rodziców w góry Sierra Nevada. To tam całe życie ojciec Endera kolaborował z Autodefensą i uprawiał kokę na sprzedaż kartelom. Teraz, odkąd wtrąciły się w kolumbijską politykę Stany Zjednoczone, Uribe stanowczo zakazał uprawy koki i co więcej; mas o menos zakaz egzekwuje. Gdy zapytałam, czy nie bali się państwa i policji, gdy kolaborowali, Ender tylko wzrusza ramionami. „Państwo nigdy nie było groźne, co nam m ogli zrobić?”. Dopiero w 2001 roku, gdy tuż pod domem Endera (1500 m.n.p.m.) zaczęła się strzelanina, zrobiło się gorąco. Rosnące jak grzyby po deszczu kolejne grupy paramilitares zaczęły walczyć o wpływy. Ginęli ludzie. „Siedziałem na drzewie i patrzyłem jak 200, 300 nowych przedziera się przez góry. Straszny widok”.Skąd wiedział, że to byli nowi? „Bo naszych znałem, to byli nasi amigos. Grzeczni. Czasem tylko gwałcili indiańskie kobiety, ale to wyjątki. Nigdy za to nie kradli. Zawsze płacili za jajka, pomoc, muły…”. Skąd mieli kasę? „No przecież kupowali od nas kokę… Mieli z niej dużo pieniedzy. A i my też”.

Kiedy przyszli nowi, rozpoczęła się regularna wojna. „Byli wkurzeni, strzelali do ludzi”. Dlaczego? „Nie wiem. Chyba to lubili…”. Wkroczyło wojsko. Rodzina Pineda Gutierezz z dnia na dzień musiała opuścić dom, uciekli w okolice Parque Tayrona. „Zabraliśmy tylko trochę ubrań, muły, najpotrzebniejsze rzeczy”. Przez miesiąc żyli na ulicy. Ender miał wtedy 15 lat. „Nie chcę o tym pamiętać. To był straszny czas” – mówi. Kiedy wrócili, dom był splądrowany, pola spalone, zwierzęta skradzione. Wszystko musieli zaczynać od nowa.

Teraz nie ma już paramilitares w Sierra Nevada. Kontrolę nad terytorium sprawuje wojsko. Znudzeni żołnierze podrywają turystki i robią sobie z nimi zdjęcia telefonami komórkowymi. Mają 17-18 lat.

Gdzie są paramilitares? Przenieśli się w okolice Antiochii i Leticii. Ale teraz wieśniacy nie mają tak, jak kiedyś. Grup jest dużo, coraz więcej, podobnie jak karteli. Nie ma już Escobara, jednego El Padrino. „Wieśniacy posądzani są przez jednych, ze kolaborują z innymi, że sprzedają kokę nie tym, co trzeba… Wszystko się skomplikowało”. Ender uważa, że z koką jest problem. „ W moim kraju już dzieci siedmioletnie wciągają kokainę. Wszystko zaczyna się w szkole, gdzie przychodzą handlarze. Ale co zrobić? Póki ludzie będą dobrze płacić, wieśniacy będą sprzedawać.”. Jest popyt, jest podaż.

Ender ma 24 lata. Nie uprawia koki, prowadzi w góry wycieczki. Kilka dni temu dostał jednak propozycje lepiej płatnej pracy. W ochronie kartelu. Nie przyjął jej. „Nie chcę reszty życia spędzić w więzieniu ani znaleźć się na cmentarzu. – zapewnia mnie.

Kiedyś jednak spotka dziewczynę, której będzie chciał zaimponować, zarobić dużo kasy i wtedy… Czy jest silny, czy będzie umiał żyć skromnie, podczas gdy tu pieniądze (co z tego, że brudne, pieniądze to pieniądze!) leżą na ulicy? Albo rosną na polu? Grunt tylko to wiedzieć z kim pić Aguardiente!

Wigilia więc pewnie wypadnie w chacie w Sierra Nevada. Z Gutierrezami. Tylko jaką ja im potrawę wigilijna mam tu niby przygotować bez kapusty, śledzia, maku i buraków??? Ma ktoś jakiś światły pomysł? Makowiec odpada, może analogicznie do ciasta z zakazanym u nas makiem da się tu upiec ciasto z koką?





Ceviche Forever!

2 12 2009

Podobno miało na dobre zacząć się w Peru, ale dla mnie zaczęło się już teraz. Przygoda z ceviche. To które codziennie pożeram na plaży w Rododero obok Santa Marta pewnie mocno odbiega od oryginału i rzetelny kucharz ceviche-rysta by się na nogą przeżegnał na widok plastikowych kubeczków i ich zawartości, no ale jak dla mnie-bomba. Świeże krewetki z lodówki zalewa się taką naprędce wykombinowaną marynatą. Drobno pokrojona cebulka, sos czosnkowy, sok z limonki, trochę pikantnej papryki… Oni tu mieszają toto z ketchupem i majonezem! Ja zawsze proszę sin mayonesa, i moja pasza jest po prostu PYCHA!

Do tego 3 kruche słone krakersy. 7 zeta. I na dodatek miły pan w fartuchu przyrządza ci to na twoim własnym ręczniku (pomyka taki z lodóweczką po plaży). Po wyjściu z wody krewetkowy lunch smakuje wybornie!

Na śniadanko kopa świeżych owoców. Znanych i nieznanych. Trwa sezon na mango.

I jeszcze coś. Dawno temu, po powrocie z Meksyku zakochałam się w guacamole (pasta z awokado z dodatkiem cebulki i papryczki, ew odrobiny majonezu) i w ogóle w awokado. Co za niespodzianka! Tu awokado mają wielkość melonów! Dziś właśnie planuję przyrządzić sobie na kolację gigantyczną miskę guacamole!

Upał taki, że jeść się nie chce, napoje chłodzące wszelkiej maści przyjmuję za to w dużej ilości.

W zasadzie po odkryciu ceviche, reszta kuchni kolumbijskiej już mogłaby dla mnie nie istnieć. Choć czeka mnie jeszcze spotkanie z Banderą Paisą, kolumbijską wersją Pabellona, czyli mieszanką firmową: ryż, czarna fasola, smażone banany, kaszanka, steki lub kiełbaski, frytki, sałata… Tu wszyscy pożerają to na obiad, jak dla mnie trochę nazbyt gigantyczne porcje… Zadowalam się grillowaną kukurydzą, szaszłykiem z budy albo zupą rybną, którą podają z całą rybą w środku w misce, w której można by wykapać niemowlaka.

Ach, i podobno tylko w prowincji Santander można skosztować lokalnego przysmaku mrówki wielkodupczastej Huormiga Culona

Postaram się na nią zapolować..

Tymczasem na bulwarach pachnie limonką. Słodko – kwaśnie, ale inaczej niż kurczakiem od chińczyka… Świeżo. Fresco. Czasem przejedzie wózek z rozkrojonymi mandarynkami, soki świeżo wyciskane na każdym rogu, owocowy raj. Węże i Drzewo Wiadomości miałam w Wenezueli, tu nawet jabłek zrywać nie muszę, podają mi je na tacy… Kolumbijski Raj. Karaiby. Można stracić czujność. Gdy pytam mojego przewodnika z którym pójdę na tydzień do dżungli, co mam zabrać ze sobą w góry… mówi: nie bierz paszportu i pieniędzy. Zostaw tutaj, w sejfie, wiesz, te lasy, pełne są… Zostaw wszystko, co możesz.

Tak też zrobię… Noga wciąż niewykurowana, mam nadzieję, że podoła trudom 3,500 m,n.p.m…. Chciałabym już ruszyć dalej, bo czuję, że to tylko pauza, czas na zmianę płyty. Za chwilę znowu zagra muzyka! Zaraz po powrocie z dżungli wybieram się do małej rybackiej wioski Tagangi odwiedzić znajomych Grzesia… Potem Cartagena i być może kąpiel w błotnym wulkanie. Bogota na święta. A potem do Leticii do naprawdę gęstego lasu do dxungli na granicy brazylijsko-kolumbijsko-peruwiańskiej…

Karaibskie plaże dają odpocząć, ale życie jest gdzie indziej.